poniedziałek, 27 grudnia 2010

Znów Ja

Po kolejnej fali apokalips w życiu rodzinnym uciekam myślami oraz obecnością tutaj, do tego (niech już znów będzie) bloga. W końcu moje pierwsze przypuszczenie na jego temat (że napiszę dwa posty i zapomnę) się nie sprawdziło, minął rok i ogarnia mnie nastrój rozliczania tego roku. A ponieważ zbiega się to z przełomem roku kalendarzowego, myślę, że nie jestem ze wspomnianym nastrojem osamotniony. Pomyślałem więc, że poświęcę kolejnego posta swojej osobie i podsumuję tu kilka pierwszych rzeczy, które przyjdą mi na myśl z intencją bycia podsumowanymi.


W zasadzie niczego nie udało mi się przez ten rok pokonać, raczej jest to historia przegrywanej przeze mnie wojny z postępującym deficytem motywacji, co jest oczywistą konsekwencją pogrążenia w kryzysie egzystencjalnym. Teraz nawet nie pamiętam i nie mam czasu sprawdzić, czy w końcu opisałem tu jakoś mój mizobiotyzm, ale wątpię, bo chyba bym mu dał etykietę o tej samej nazwie. Czas by wreszcie opisać, jeśli teraz nie jestem na to gotów, to pewnie nigdy nie będę. A byłaby to kontynuacja pierwszych zawartych tu myśli, poświęconych antyerotyzmowi (tam mógł być mizobiotyzm wspomniany, ale chyba nie opisany; oba terminy traktuję jako własne neologizmy, gdyż z mizobiotyzmem się nigdy wcześniej nie spotkałem, o antyerotyzmie zaś  - jak wyguglałem - czasem się wspomina, ale nie znaczy on tego, co u mnie).

W zasadzie przez ostatni okres wakacyjny byłem najbardziej pogrążony w owym kryzysie, i emocjonalnie cofnąłem się o jakąś dekadę, odczuwając podobne stany co w okresie burzliwej młodości (te same, co do których byłem już pewien, że nigdy więcej ich nie poczuję). Na jesieni zaś poczułem się emocjonalnie gotów do przełomu, lecz nie udało mi się żadnego przełomu w sferze intelektualnej dokonać. W rezultacie zdałem sobie sprawę z dwóch rzeczy:
1) pod wpływem wspomnianego kryzysu wyhamowałem i przestałem cokolwiek robić, uczyć się, pracować nad różnymi projektami, etc., i tak się zasiedziałem w abnegacji, która nastąpiła, że stałem się koszmarnie leniwy. Zapomniałem już trochę, jak to jest - pracować na jakiś sukces, w który się wierzy. Teraz jak coś robię, to głównie po to, żeby świat się ode mnie odpieprzył. Chyba czas powoli odkręcić to zjawisko.
2) ten mój kryzys zapoczątkowany  został przez coś, co mogę nazwać teoretycznym spojrzeniem na empatię, bo - jak sądziłem i chyba wciąż sądzę - empatii wobec wszelkiego życia było we mnie sporo. Jednak ostatnio narasta we mnie indyferencja wobec życia, jego radości i cierpień. Pewnie w ten sposób mniej świadoma część mnie próbuje się dostosować do sytuacji, i ma trochę racji - po osiągnięciu odpowiedniego progu obojętności może mógłbym się przekształcić w egoistę-hedonistę i być w stanie samodzielnie funkcjonować.

Podsumowując, dobrze wciąż nie jest i lekko nie będzie. Niby z ważnego powodu, ale jednak spoczęło się na laurach, a potem wszystkie laury przejadło, i teraz jest się w stanie spoczynku bez niczego. A wiadomo, jak męczące jest ciągłe odpoczywanie.

*

Z innej beczki za to niepokoję się bardzo o polską politykę. Słyszałem bowiem pewne głosy radości z powodu rozłamu w pisie. Że oto te dwadzieścia procent poparcia dla niego się podzieli, dzięki czemu oba twory, lub przynajmniej ten bardziej skrajny, znikną. Urocza to wizja, ale jakoś jej nie czuję. Widzę dużo czarniejszy scenariusz.

No bo przecież był taki czas, że pisu sobie rządził i popierało go sporo, a w prezydenckich niemal połowa polaczków. I platforemka pisa w 2007 wysiudała przez podebranie mu co mniej oszołomskich wyborców. Których teraz może utracić na rzecz owego nowego ugrupowania o idiotycznej nazwie roboczej. Owo ugrupowanie ma chyba największą szansę na głosy Polskich Oszołomów Niepsychotycznych. Natomiast Polscy Oszołomowie Psychotyczni prawdopodobnie pozostaną przy swojej ulubionej partii, tej, która już rządziła. Pozwoli to na konsolidację polskich oszołomów, mimo silnej niechęci pomiędzy ich dwoma ugrupowaniami, i w konsekwencji może ponownie zablokować przemiany demokratyczne, a zwłaszcza liberalne (które i tak mają na razie przechlapane), a może nawet wprowadzić jakieś konserwatywne. W końcu platforemka też ma swoją frakcję konserwatywną, która teraz może mieć ugrupowanie bliższe jej ideałom. Przyjemność, że platforemka stałaby się wtedy nieco sensowniejszą partią, raczej ustąpiłaby miejsca żalowi, że utraciła władzę i znowu jesteśmy na etapie zdecydowanego kroku w tył.

Taki scenariusz posiada barwę wyraznie czarną, najprawdopodobniejsze zaś z reguły są te szare. Liczę więc, że wszystko będzie dobrze, ale niepokój pozostaje. I tym niepokojem chciałem się podzielić. Jak będę miał coś radosnego, to zachowam dla siebie.

wtorek, 21 grudnia 2010

Przegląd informacyjno-publicystyczny, cz. 1.

Dr Andrzej Borowski (pracownik Instytutu Geologii i Antropologii Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie) zabłysnął kolejną już przebojową pracą naukową. Po szeroko dziś cytowanym doktoracie pt. "Formy prekambru a średniowieczne i renesansowe granice Polski" przyszedł czas na "Orykawalne podstawy przetrwania w Europie górnego paleolitu". Zachęcający tytuł nie myli - dzieło napisane jest przystępnym, ale profesjonalnym językiem, tezy zaś poparte solidną argumentacją. Osią lansowanej teorii orykawalnej są odkrycia archeologiczne dra Borowskiego, które kazały mu wysunąć tezę, że w paleolicie górnym, krótko po tajemniczym zniknięciu Homo neanderthalensis do Europy przybył - prawdopodobnie zza Uralu - kolejny podgatunek człowieka. Od dotychczasowych mieszkańców starego kontynentu różnił się nieznacznie budową głowy. Odrobinę mniejszy mózg, oczy oraz nos pozwalały na istnienie nieproporcjonalnie dużej i po małpiemu wysuniętej do przodu szczęki (oraz żuchwy), co pozwalało osiągnąć ponad dwukrotnie większą niż w przypadku autochtonów objętość jamy ustnej. Dlatego też "starszych" mieszkańców Europy roboczo nazwano Homo minorcavis, nowych zaś Homo maiorcavis (od łacińskiej nazwy jamy ustnej - cavum oris). Ta pozornie drobna różnica anatomiczna okazała się kluczowa - Homo maiorcavis był w stanie wepchnąć sobie do ust dwukrotnie więcej pokarmu, a przy użyciu siły zewnętrznej nawet trzykrotnie. Dzięki temu, odganiany od pokarmu przez różnego rodzaju zagrożenia, wziąć ostatni kęs, który pozwalał mu przeżyć cały następny dzień, gdy tymczasem Homo minorcavis owego dnia musiał umrzeć, jeśli nie udało mu się znaleźć innego pokarmu. Tak znacząco lepiej przystosowany do życia, Homo maiorcavis potrzebował jedynie kilku tysięcy lat na całkowite wytępienie Homo minorcavis z Europy oraz kolejnych kilku na zastąpienie go na większości globu. Na odległych wyspach niewielkie kultury Homo minorcavis utrzymywały się prawdopodobnie aż do okolic 5 tys. lat p.n.e.,  kiedy to siłowo lub pokojowo zostały wytrzebione przez Homo maiorcavis. Z tego wynika jasno, że to ten ostatni jest naszym faktycznym przodkiem i to właśnie jemu zawdzięczamy nieproporcjonalnie wielkie gęby oraz zaniżoną inteligencję. Dr Borowski podejrzewa również, że Homo maiorcavis cechował się większą ilością testosteronu niż jego konkurent, dzięki czemu - jako silniejszy i agresywniejszy - tępił go również aktywnie, poprzez napaści oraz zabójstwa.

*

Jak powszechnie wiadomo, jednym z głównych problemów świata są obecnie Chiny. Złośliwie udowadniając ekonomiczną wyższość totalitaryzmu nad ustrojem demokratycznym chińscy przywódcy grają na nosie całemu zachodniemu światu i pośrednio wspierają ruchy totalitarne, antyhumanitarne. Źródłem ich siły jest sztucznie utrzymywana bieda chińskiego społeczeństwa (jakby nie patrzeć ponad 1/6 ludzkości), co daje ogromną ilość taniej siły roboczej, która z kolei jest w stanie zalać wszystkie zachodnie rynki ogromną ilością kiepskiego, ale taniego towaru, efektywnie niszcząc przemysł krajów odbierających. Ów niespotykany efekt osiągnięto przez zwykłe połączenie siedemnastowiecznej zasady merkantylizmu z ustrojem totalitarnym. Innymi słowy, po epoce maoizmu chińscy przywódcy poszli po rozum do głowy stwierdzając, że inne rządy totalitarne upadły raczej z powodu słabej ekonomii niż niezgody obywateli na zbrodniczy reżim. Zaprowadzili więc w Chinach zbrodniczy reżim o ogromnej skuteczności gospodarczej. Tam, gdzie kto inny narzekałby na ogromną ilość gęb do wykarmienia, chiński rząd dojrzał możliwość przypieprzenia reszcie świata, a więc - relatywnie patrząc - wielkiego wzbogacenia państwa. No i teraz już nikt Chinom podskoczyć nie może. Jest jednak jedna siła we wszechświecie, która może pognębić chiński rząd, a jest nią chiński naród. Tylko że naród w swej masie jest biedny, słaby i umiarkowanie zadowolony, że ma pracę i może tak ostro dopieprzyć reszcie świata (kto by się z tego nie cieszył?). Żeby to zmienić trzeba uderzyć w główne narzędzie chińskiego rządu, czyli słabego yuana. Słaby yuan sprawia, że chińskie towary za granicą kosztują mniej, a więc są kupowane, dzięki czemu kapitał wędruje do chińskich rączek - oczywiście do rączek chińskich prominentów, zwyczajowo powiązanych z rządem. Teraz nagle państwa Zachodu się obudziły i każdy chce mieć słabą walutę, ale w demokratycznym państwie nie da się jej tak łatwo kontrolować. Ale chiński rząd też nie jest wszechpotężny i jeśli rynek będzie przeciw niemu, to przegra. Słyszałem opinie, że zrobił już praktycznie wszystko, co się da, by utrzymać słabego yuana. Czas więc zacząć działać, tak, żeby nobliści mogli odbierać swoje nagrody a ludzie mieć tyle forsy, ile sobie zarobią.
Pomysł prosty - inwestujmy w yuany! Waluta zdaje się solidna i wcześniej czy później musi pójść w górę. Mocno. Gdybyśmy (my - zwykli ludzie z oszczędnościami z całego świata) się zmówili i akumulowali yuany, zapewne mogłibyśmy przyspieszyć i wzmocnić upadek chińskiej gospodarki, a w perspektywie siły politycznej totalitarnych (lub, jeśli ktoś naprawdę chce się spierać, może i autorytarnych) Chin. Oczywiście trzeba by przejść przez paskudny okres tymczasowy, kiedy chiński rząd mógłby (i pewnie robiłby to) bezkarnie drukować walutę, nie powodując inflacji. Ale wtedy możliwości załatwienia go byłoby już więcej, i też dałoby się na tym zarobić.
W wielkim skrócie wydaje mi się, że kiedy yuan mocno zyska to chińskie społeczeństwo krótkotrwale się bardzo wzbogaci, a nieco bardziej długotrwale spotka się z falą bezrobocia. Oba czynniki powinny osłabić chiński rząd oraz być błogosławieństwem dla produkcji pozostałych krajów świata. A poza tym nasze zachodnie rynki i tak są wiecznie przeinwestowane i zawsze jest ryzyko, że pieprzną. Niby żółtki mają swoją bańkę spekulacyjną, ale ja wciąż wierzę w siłę totalitarnej gospodarki.

piątek, 26 listopada 2010

Odszkodowanie

Z najnowszych informacji: Wojciech Mazgaj (imię i nazwisko zmienione na prośbę samego zainteresowanego), jedyny syn Tomasza Popłacznego, który niedawno rozpoczął trzecią kadencję jako sołtys Trzeciaków Górnych (świętokrzyskie), stał się ostatnio obiektem szerszego zainteresowania, wywołanego szczególnym roszczeniem, które wysunął.

Mazgaj, urodzony w roku 1986, jest wielkim fanem lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W Trzeciakach Górnych cieszy się sławą eksperta w kwestiach wspomnianych dekad, ruchów hippisowskiego oraz gitowskiego, wreszcie zjawisk towarzyszących, takich jak powszechna narkomania, komuny, przemoc, a przede wszystkim wolna miłość. Od wielu lat wyraża swój żal, że nie mógł wziąć udziału w rewolucji hippisowskiej, ponieważ nie było go wtedy na świecie.

Ostatnio stwierdził, że nie miał żadnego wpływu na czas swojego urodzenia, nie może więc być zań odpowiedzialny, z czego wynika, że udział w rewolucji hippisowskiej został mu odebrany. Początkowo podejrzewał swoich rodziców, jednak doszedł do wniosku, że gdyby matka urodziła go wcześniej, musiałaby zrobić to w młodszym wieku, co nie było wskazane, zważywszy, że podczas porodu miała świeżo ukończone szesnaście lat. "W tamtych czasach ciąża podczas uczęszczania do szkoły podstawowej była zdecydowanie źle widziana - wyznaje Piotr Jarzębski, emerytowany polonista, dawny nauczyciel języka polskiego Marii Popłacznej, matki Wojciecha Mazgaja. - Przyznam, że nie tylko Tomkowi (Popłacznemu, który, tak jak Jarzębski pochodzi z rocznika '49 - przyp. red.) pokrzyżowała plany ówczesna pruderyjność".
Skoro więc moment poczęcia Wojciecha Mazgaja nie mógł zostać przyspieszony przez jego rodziców, stanowił odgórną konieczność? Tak uważał sam Wojtek, aż do czasu, gdy zaczął pilniej słuchać rekolekcyjnych przemówień ks. Andrzeja Podpłomyka, lokalnego proboszcza. "Od niego właśnie (ks. Podpłomyka - przyp. red.) dowiedziałem się, że Bóg ma plan, że jest wszechwiedzący i wszechmogący. A zatem musiał wiedzieć o mojej pasji i świadomie odmówił mi udziału w tym, co miało być tematem mojego życia" - ze łzami w oczach mówi Wojtek, który postanowił pociągnąć winowajcę do odpowiedzialności. Ponieważ Boga na ziemi reprezentuje Kościół, to od niego Wojciech Mazgaj domaga się odszkodowania. Zapytany o kwotę postulowanego odszkodowania, odpowiada: "Straciłem cel mojego życia i dla mnie jest to bezcenne, ale w końcu jestem tylko jednym człowiekiem, moje cierpienia da się więc zamknąć w relatywnie niskiej kwocie. Nie zapominajmy jednak, że rewolucję hippisowską, a zwłaszcza jej część narkotyczną i seksualną, ukochałem tak bardzo, że z pewnością, gdybym żył w jej czasach, stałbym się liderem ruchu i doprowadził zmiany do szczęśliwego końca, nie pozwolił rewolucji umrzeć, jak się to stało. Zatem z powodu mojego spóźnionego urodzenia ucierpiała cała ludzkość, i to w stopniu fundamentalnym. Dlatego żądam od Kościoła co najmniej czternastu milionów, dwustu pięćdziesięciu trzech tysięcy, dwunastu złotych i trzydziestu trzech groszy." Jak zdradził później, kwotę ową uzyskał przez policzenie grosza od każdego człowieka, który stracił na jego (Wojtka - przyp.red.) spóźnionym urodzeniu, z tym, że od mieszkańców Europy i Ameryki Północnej, jako ważniejszych, liczył więcej. Na koniec zaokrąglił uzyskaną sumę do całych złotówek i dodał symboliczne trzydzieści trzy grosze za nauki swojego pana, Jezusa Chrystusa, których duch zawarty byłby w rewolucji hippisowskiej, gdyby on (Wojtek - przyp. red.) jej przewodził.

W zeszły piątek, 19. listopada, Wojciech Mazgaj wniósł o odszkodowanie w wymienionej kwocie do sądu rejonowego w niedalekim Jędrzejowie.

Z nieoficjalnych informacji, do których dotarła nasza redakcja wiadomo, że kuria odpowiedzialnością obarcza ks. Podpłomyka, który "pozwolił błądzącemu wiernemu mylnie zinterpretować Pismo Święte i nie wyprowadził go z błędu - a przecież ten błąd jest ciężkim grzechem i może biednego chłopca kosztować życie wieczne" (cytat pochodzi z wypowiedzi wysoko postawionego przedstawiciela kurii, który pragnął zachować anonimowość).

Nasza redakcja skonsultowała się również z adwokatem - mec. Dariuszem Jarzębskim (zbieżność nazwisk z Trzeciackim nauczycielem przypadkowa) z pytaniem, co jego zdaniem powinna teraz zrobić kuria. Według pomysłu mec. Jarzębskiego, kościół katolicki powininen w ekspresowym tempie zaczerpnąć od religii wschodu ideę, że dusza materializuje się, kiedy jest gotowa, i na tej podstawie przenieść winę na samego Wojciecha Mazgaja. Ponieważ jednak Kościół reprezentuje ludzi przed Bogiem, to właśnie on jest głównym poszkodowanym w całej aferze. Zatem to Wojciech Mazgaj powinien odszkodowanie w ustalonej wysokości przekazać na rzecz Kościoła. Jednak jako że mec. Jarzębski nie jest praktykującym chrześcijaninem, nie należy ufać, że kuria, mająca przecież własnych, wysoko opłacanych adwokatów, zastosuje się do jego sugestii.

Tymczasem przedstawiciele Platformy Obywatelskiej w sejmowych kuluarach sugerują, że cała akcja może być zakamuflowanym chwytem wyborczym, który miał przyciągnąć uwagę do osoby Tomasza Popłacznego, ojca Wojciecha Mazgaja. W końcu głównym rywalem Popłacznego (bezpartyjny, popierany przez SLD) na stanowisko sołtysa Trzeciaków Górnych był Tadeusz Nowak z PO, który przegrał różnicą 170 głosów (12% wszystkich oddanych).

Na razie nie został jeszcze wyznaczony termin pierwszej rozprawy. O postępie tej bezprecedensowej sprawy będziemy informować na bieżąco.

czwartek, 14 października 2010

Przerwa

Komunikat od Redakcji:

W związku z nabyciem przez Redakcję konsoli do gier wydawanie czasopisma zostało wstrzymane od połowy sierpnia br. Jednakże pogarszająca się od tego czasu sytuacja majątkowa Redakcji zmusiła ją do podjęcia deycji o przerwaniu przerwy w wydawaniu czasopisma przerwą na reklamę.


Reklama:

Małe dzieci często próbują zjeść różne rzeczy. Każdego rodzica dręczy więc strach, że dziecko sięgnie po naprawdę ważne i szkodliwe przedmioty - na przykład środki do czyszczenia. Dziś wychodzimy tym obawom naprzeciw. Oto nowa linia środków czyszczących Dupa Szmata: Dupa Comfort! Zaprojektowane przez najlepszych naukowców na świecie z użyciem najnowocześniejszej technologii, co pozwoliło połączyć skuteczny detergent z miłym, owocowym smakiem. Teraz Twoje dziecko nie będzie już wypluwać zjedzonego detergentu, jak również go nie zwróci - specjalnie w tym celu dodaliśmy do składu element przeciwwymiotny. Teraz możesz być pewien, że Twoje dziecko nakarmi się środkiem czyszczącym. W trosce o większy komfort jako detergentu użyliśmy substancji łagodnie żrącej, zakwalifikowanej do użycia w przemyśle. Pamiętaj: Dupa Comfort nie tylko silniej czyści, ale też lepiej smakuje!


 Trailer:

Jego marzeniem było zostać wojownikiem...  Od urodzenia walczył w podziemnym systemie walk ulicznych... W wieku siedemnastu lat był jednym z najbardziej zabójczych ludzi na Ziemi... Ale to wciąż za mało... Zwykły mężczyzna nie mogł pokonać czającego się zła. ("- Jesteś zbyt przewidywalny") Żeby uratować świat, musiał sięgnąć po najbardziej zaawansowaną technologię - eksperymenty genetyczne ("-Czuję się dziwnie... tak słabo.  - To normalne. Przecież wszczepiliśmy ci cechy słabej płci"). Uzyskał nowe możliwości ("- Z kobiecą intuicją jestem zupełnie nieprzewidywalny! Nikt mnie nie pokona!"). Jego przeciwnik wykorzysta każdy atut ("- Wysłać roboty kastrujące! Niech chociaż jednej płci mu zabraknie..."). Ale on ma w zanadrzu... tajną broń ("- Ostatnia lekcja: jeśli odkryjesz krew na swojej bieliźnie, oznacza to, że przez kilka dni posiadać będziesz nieskończoną moc niszczącą."). Czy to wystarczy? Przekonaj się.
    
KOBIECA INTUICJA

Tej zimy w kinach

piątek, 13 sierpnia 2010

Głupim być - piękny sen

Ostatnio odkryłem, że cierpię na niedostatek pewnego rodzaju scen. Chodzi o takie sceny z kiepskich (a czasami i lepszych) komedyjek, gdzie jedna z postaci, napuszona i dumna, próbuje jakoś przyszpanować i natychmiast się tym ośmiesza. Przykładowo - rusza z piskiem opon tylko po to, by za chwilę hamować. Nie narzekam na brak takich scen w filmach (można by się nawet pokusić o narzekanie wręcz przeciwne), tęsknię jednak za nimi w realnym życiu, gdzie do szpanowania pięciu a do ośmieszenia się jeden (i to wbrew woli). No dobrze, jeśli szpanerów pięciu, to tych ośmieszonych wbrew woli będzie na pewno więcej niż jeden (może też pięciu?), ale bez wątpienia zrozumiem (w końcu kto jest czytelnikiem idealnym tych tekstów?), o co mi chodzi.

W powyższej sytuacji czuję, że sam muszę czasem grać wdzięczną rolę ośmieszonego szpanera (lub innego narcyza). Coraz częściej więc ruszam ostro tylko po to, by zaraz musieć przyhamować. Oczywiście tylko ja rozumiem śmieszność sytuacji, więc tylko ja się śmieję. Potencjalni inni potencjalnie patrzą jak na debila... Gdyby tylko zrozumieli ogólny zarys i wzięli go za wyraz narcyzmu (teza - myślę - zupełnie do obronienia), to mój głupi, literacki pomysł mógłby na wyższym poziomie zrealizować się (chciałbym dodać jakieś: 'naprawdę' lub 'w realnym życiu', ale jak inaczej można się zrealizować? głupie pleonazmy - btw ciekawe, czy którykolwiek z prawdopodobnie dwóch czytelników zna różnicę pomiędzy pleonazmem a tautologią).

Cały ten temat nasuwa mi jeden niepokojący, choć poniekąd cudowny wniosek: hermetyzuję się we wszystkich aspektach i za jakiś czas nie będę potrafił się skomunikować nawet z tą garstką popaprańców, którzy jeszcze próbują mnie zrozumieć. Tylko czy wtedy będzie mi to przeszkadzało?

wtorek, 10 sierpnia 2010

No co pan?!

No co pan kurwa? - powiedział żul {[w wypowiedzi nie ma przecinka; niektórzy językoznawcy-amatorzy powtórzyliby po raz dziesiąty tego samego wieczora, że ostatni wyraz wypowiedzi żula nie jest wyrazem, lecz właśnie przecinkiem (i zrobiliby to z miną mędrca objawiającego istotę oświecenia); pomijając to, nie ma przecinka; dlaczego? chodzi o literackie odwzorowanie często, gdy słyszę takie słowa, kurwa nie jest zaakcentowana jak komentarz po przecinku, ale raczej jak orzeczenie; fakt, nijak nie jest ów piękny wyraz czasownikiem, ale ulokowany i akcentowany bywa jak czasownik, i czasem oddać to się chce - przyp. tłum.]

Dlaczego tłumacza? Potraktować to metaforycznie i ma pewien sens. Zasadniczo jednak nie ma. Lubię takie wstawki. To jest moje retro - wyobrażam sobie, jak się musieli czuć pierwsi postmoderniści. Zawsze jednak, gdy coś takiego wplatam, słyszę głos mojego wewnętrznego krytyka ds. literatury - bardzo konkretny głos Jerzego Sosnowskiego. Można by nawet literacko nazwać go moim wewnętrznym krytykiem literackim. Tak czy owak w mojej głowie obrusza się on na wszelkie pomysły takie jak ten w poprzednim zdaniu lub ten inspirujący całego posta. Tak samo jak obruszał się (on sam) na podobne pomysły jako mój wykładowca. Z tego, co zrozumiałem, życzyliby oni sobie (realny i urojony), żeby wszelkie dziwne pomysły - takie jak dopisek "przyp.tłum." po komentarzu odautorskim - miały konkretny sens, jakieś przedłużenie, innymi słowy - żeby stanowiły jakąś zagadkę dla czytelnika (możliwość, żeby intencje pisarza były jasne i zrozumiałem wykluczam, bo nie o takich działaniach jest niniejszy post). I tu wkracza moja świadomość z kolejnymi mądrościami: dopóki wszystkie zawoalowane sensy są sensami (i nie ma żadnych półsensów, jak ten przyp.tłum) czyli stanowią zagadki, to mamy do czynienia z literaturą detektywistyczną. Nic poza rozrywką, nawet jeśli skomplikowaną. Czasem więc mam wrażenie, że tylko przez takie okazjonalne złośliwości bez kontynuacji (ale nie zgodzę się na określenie: bezsensy) mogę powiedzieć coś wartościowego od siebie i paru innych podmiotów. Bo w moim świecie dopiero wtedy, gdy nie jest to zagadka, a więc gdy nie ma odpowiedzi, możemy poszukać istotnych sensów. I dopiero od tego punktu zaczyna się postmodernizm, a więc niektórzy uznani postmoderniści nie są dla mnie postmodernistami.

A z innej beczki. Zastanowiłem się trochę nad takimi różnymi, którzy mi zarzucają, że postrzegam świat w kategoriach walki i przypomniałem sobie trochę naszej wspólnej historii. Doszedłem do paradoksalnie przewidywalnego wniosku, że to ci źli ludzie właśnie postrzegają świat w kategoriach walki i może dlatego tylko to są w stanie wyczytać z moich wypowiedzi. Polecam im medytacje w tym kierunku (w dawniejszej polsce często mówiło się o medytacji mając na myśli myślenie)}, kiedy nie dorzuciłem mu się na wino. Spojrzałem na chlejusa wyniośle i odszedłem przerażony.

środa, 4 sierpnia 2010

Myśli, część siódma

Zgodnie z komentarzową zapowiedzią chcę kolejny raz trochę oświetlić 'mój problem'.

Niezbędnym założeniem będzie świadomośc całkowicie zateizowana, niejako w miejsce religii stawiająca - ewolucję. Tyle że nie w znaczeniu darwinowskim, odnoszącym się do biologii, ale rozszerzonym, opasującym i opisującym większość, jeśli nie wszystkie, sfery działalności człowieka - a więc np. wszelkie twory społeczne, ale chyba też idee, choć nie jestem pewien, czy te ostatnie w łatwo zauważalny sposób.

Podstawowym narzędziem ewolucji jest rywalizacja. Skuteczniejszy może przetrwać, mniej skuteczny musi umrzeć (w ludzkim społeczeństwie to się komplikuje, bo skuteczny na poziomie społecznym - kasiasty, wpływowy, szanowany - rzadko bywa skutecznym na poziomie biologicznym - rodzic wielu dzieci, które dożywają do momentu własnej prokreacji).

Pierwsze problemy z rywalizacją:

Nie wiem, czy rywalizacja zawsze ma zwycięzcę, może nie. Ale zawsze ma przegranego.
Od razu wyobrażam sobie, jak ktoś mi odpowiada fikcyjną anegdotą, że trójka ludzi aplikowała na to samo stanowisko w jakiejś firmie. "Jedno z nich się dostało, ale pozostali tak się zmotywowali, że zdobyli i wydobyli z siebie nowe kwalifikacje, dzięki czemu zdobyli potem dużo lepsze prace, niż początkowo byli w stanie" - Tak właśnie mógłby mi ktosik powiedzieć. I twierdzić, że to dobrze. A ja odpowiedziałbym temu komuś: "no dobrze, więc niby wszyscy wygrali? a co z tymi, którzy aplikowali na te same stanowiska, co ta dwójka? oni mogli być przegrani, a mogli nie być, bo mogli się też zmotywować, uruchomić nowe kwalifikacje, zdobyć lepszą pracę niż pierwotnie planowali itp., ale wtedy znów ktoś inny musiałby tej pracy nie otrzymać. Liczba etatów, na których można robić coś ciekawego, a tym bardziej tych dobrze płatnych jest ograniczona procentowo. I zawsze mniejsza od tych źle płatnych.


Rywalizacja służy zwiększeniu skuteczności, a ta jest ważna dla narzędzi, przedmiotów. Po co podmioty mają być skuteczne? Chyba tylko dla samej rywalizacji, a to tworzy nam jedno z głupszych błędnych kół.

Rywalizacja premiuje raczej jednostki o ograniczonej wrażliwości, empatii, skłonności do refleksji. Do osiągnięcia wygranej służy dyskurs sukcesu, czyli pewnego rodzaju skrypt, który z powodzeniem mógłby obsłużyć robot. Nota bene do nawiązywania znajomości (czy to przyjacielskich, czy erotycznych) używa się podobnego skryptu, tylko chyba odrobinę trudniejszego - na razie robot byłby trochę za mało inteligentny, by przebić w nim ludzi, ale jestem raczej pewien, że to inteligencji, a nie empatii mu brakuje. Przypuszczam, że dobry skrypt nawet u mnie mógłby wywołać wrażenie empatii, a to przecież wystarcza.

Oczywiście wypisałem tylko te problemy, które są logiczną koniecznością, ale są przecież inne, kto wie czy nie gorsze, które wystąpić z logicznego punktu nie muszą, ale w praktyce ogromna większość z nas spotyka się z nimi. Tu pozwolę sobie zarysować tylko główną grupę - większe i mniejsze nadużycia, których dopuszczamy się na innych, gdy uzależnimy się od systemu rywalizacyjnego i (zupełnie logicznie) chcemy osiągnąć więcej, niż jesteśmy w stanie wyrwać za pomocą reguł.

No i ja się teraz pytam: jak ja mam brać udział w takim systemie? Jakoś będę musiał, ale nie potrafię znaleźć żadnej, nawet hipotetycznej przezeń ścieżki, która pozwoliłaby mi zachować dobre mniemanie o sobie.

czwartek, 8 lipca 2010

Myśli, część jedenasta

Zamyśliłem się ostatnio nad moimi rozmowami z koleżanką z Poznania oraz moimi (powtórzenie wydaje się konieczne) staruszkami, choć ślady prowadzące do tych przemyśleń znajduję w większości moich rozmów (oprócz tych ze sobą). Podstawowe pytanie: kiedy Ci ktoś wierzy, a kiedy nie?

Podstawa do przemyśleń: chyba powszechnie podzielany pogląd, że porządny przyjaciel powinien czasem zignorować to, co osoba mówi i usłyszeć to, co chciałaby powiedzieć.

Problem: mechanizm wyboru wypowiedzi kwalifikowanych jako fałszywe.

Wyłuszczenie problemu (jako snob mam ochotę użyć słowa: eksplanacja): oczywiście chcę się poskarżyć, że ktoś uznał moją prawdziwą wypowiedź za fałszywą. A nawet całą linię wypowiedzi. Kto przeczytał dotychczasową całość tego, niech już będzie, bloga, ten pewnie zauważył, że moje poglądy są dość aspołeczne (użyłbym nawet słowa 'antyspołeczne', gdyby nie stanowiło ono definicji psychopatii) - pokrótce, szukam (i znajduję!) sensu w samotności, nie zarabianiu pieniędzy i takich różnych. Nietrudno się domyślić, że tacy różni (wymienieni i nie tylko) podejrzewają, że nie twierdzę tego szczerze (musi się za tym kryć jakaś trauma!), a po prostu ktoś mnie zranił i desperacko pragnę związku/akceptacji, tylko boję się zrobić coś w tym kierunku.

W tym miejscu normalny blogger zgnębiłby omawiane przez siebie postacie (bo ośmieliły się zlekceważyć bloggera!) niezbyt dyskretną ironią. Następnie desperackim krzykiem wyłożyłby, o co mu chodzi. Chyba jeszcze do desperacji nie doszedłem, ale swój manifest mogę zapodać: z jednej strony wszelkie kwestie jakkolwiek związane z miłością zaliczają się do zachowań prokreacyjnych i jako takie są przygnębiająco prozaiczne i nie prowadzą do nikąd, z drugiej wszyscy jesteśmy ludźmi (lub czymśtam) i mamy swoje potrzeby, zatem możemy przyznać im rangę zwykłych potrzeb, a nie sensu życia. Ani koncepcje promiskuistyczne, ani seksualnie restrykcyjne nie stanowią odpowiedzi na nic, więc możemy przestać przykładać tak wielką wagę do dupczenia. I to prawie wyczerpuje temat (z tym 'prawie' będę się męczył jeszcze przez wiele postów).

A teraz sens tego posta: wszyscy mi wierzą, kiedy mówię, żeby mówić, zabić czas, podtrzymać konwersację (trudno mi wytłumaczyć, dlaczego te wypowiedzi uważam za nieprawdziwe - w skrócie: jest to takie uproszczenie, że zmienia istotę rzeczy i nie mógłbym się pod nim podpisać), natomiast prawie/chyba nikt mi nie wierzy, kiedy się wysilam i mówię prosto z... niech już będzie... serca.

Adnotacja: Chodzi mi o przedstawienie zabawnego paradoksu, a nie pognębienie swoich rozmówców. Na ich miejscu zrobiłbym to samo - nawet gdyby ktoś wypowiedział w moim kierunku moje własne teksty, prawdopodobnie uznałbym, że kompensuje jakąś swoją traumę. A więc komunikacyjna kicha. Albo też... wiem, że wszyscy (tzn. ja) czekają na to adekwatne wyrażenie: dupa.

piątek, 18 czerwca 2010

Fundamentalny dylemat

Od dawna tu nie pisałem, mimo, że był odzew, więc powinienem czuć się zmobilizowany. Jednakże przez cały czas mojego braku aktywności po prostu męczy mnie jedno kluczowe pytanie i nie mogę znaleźć w sobie odpowiedzi. Pytanie to brzmi: co jest najważniejsze w życiu? Czy weżreć i zeżreć, czy też wsunąć i zasunąć?

Odpowiedź pierwsza stanowi pewną enuncjację solipsyzmu (brak innych podmiotów), druga natomiast nastawiona jest na społeczeństwo (komuś w końcu trzeba coś zasunąć... lub też po prostu zasunąć). Btw uwielbiam pseudogwarową formę zasunąnć. Odpowiedź druga pewnie więcej konwencjonalnego sensu miałaby, gdyby odwrócić kolejność czasowników, jednak tak ma lepszy rytm, a jak się solidnie zastanowić nad życiem to rytm (w sensie dosłownym, muzycznym, a nie żadnym przenośnym) ma większą wartośc od jakiejkolwiek logiki. Dlatego właśnie Skumbrie w tomacie Gałczyńskiego są moim ulubionym wierszem.

A poza tym: mimo, iż uważam się za kandydata do nagrody Bumelanta Roku, mój indeks wypełniony jest piątkami, z wyjątkiem jednej tróji plus, której nie chciało mi się poprawić (w kategorii Bumelant Roku zwycięzcą jest....) i teraz mi głupio. Piszę o tym dlatego, że gdyby faktycznie istniało coś takiego jak karma, to moja już od dawna byłaby mocno nadwerężona (w sensie, że szczęście wielokroć już ratowało mój zadek przed zasłużonymi katastrofami), więc albo w następnym życiu byłbym jakąś wyjątkowo żałosną formą życia (np. maklerem) albo w poprzednim musiałem się fantastycznie zasłużyć. Z kolei w bardziej teistycznej wizji moja dusza mogła się była założyć z Wielkim Czymśtam, że dostanie wszelkie liczące się bonusy (spójrzmy prawdzie w oczy... tak dobrze wyglądającego i inteligentnego łajdaka jak ja jeszcze w tej galaktyce nie było ^^) a i tak osiągnie wybitny poziom żałosności.

czwartek, 29 kwietnia 2010

Frustracja i redundancja

Czasem próbuję sobie coś grać i nagle odkrywam, że po trzech latach nauki, zapewne ponad tysiącu godzin spędzonych na ćwiczeniu nie mogę wydobyć zwykłych dźwięków bez brzęczenia. Wtedy dopada mnie frustracja, to szczególne uczucie gniewu, na który przekuć trzeba cierpienie wywołane bezsilnością. Ciekawe, że frustracja zawsze jest podobna, niezależnie od tego, czy wzięła się ze spraw ciężkich, jak mord na bezbronnych, czy lżejszych, jak niemożność muzykowania. Tak czy owak, wypluwając z siebie najplugawsze, choć mało oryginalne strumienie przekleństw odkładam znienawidzony instrument, delikatnie próbuję agresji fizycznej wobec sprzętu i siebie, ale tak, żeby niczego nie uszkodzić, ani nawet nie narozwalać zbytnio. Agresja przechodzi do sfery głębszej, przypominam sobie, że i tak jestem w życiowym impasie i w mojej okolicy szykuje się całe morze cierpienia. Jeśli do całej mojej frustrującej bezsilności, objętościowo równej zasadniczo całemu życiu na ziemi, dodać jeszcze to, rachunek wydaje się prosty. "Nie ma co deliberować - mówię sobie - trza się zabić zanim się waść rozmyślisz". Trzy sekundy wyzwalającego uczucia podjętej decyzji... i przypominam sobie, że i to nie wchodzi w rachubę.

Wtedy doświadczam uczucia, które chciałem tu opisać. Jest to frustracja nakładająca się na frustrację. Nowa fala złości, wydaje się nieporównywalna do tej sprzed chwili, więc człowiek chce zakląć tym szpetniej. A tu dupa - wszystkie znane wulgaryzmy w narzucających się kombinacjach już wykorzystane. No to w coś walnąć, ale co mogło być bezpiecznie walnięte, to już zostało. Normalny, żywy lub autentyczny (co kto woli) człowiek w tym momencie zrobiłby coś. Stłukł szybę, wyrzucił monitor przez okno, rozwalił sobie głowę o kaloryfer. Ale ja już chyba jestem wyjałowiony. Nie chce mi się. Nawet w skrajnych emocjach nie mogę się uwolnić od pragmatyzmu, ba - wygodnictwa nawet. Przy odrobinę większej skłonności do banałów powiedziałbym, że jestem człowiekiem kultury. Ale przecież frustracja to właśnie sprawa czysto kulturowa, więc o naturze nikt tu w ogóle nie rozmawia. W moim przypadku natura chyba już dawno poszła na piwo, znalazła kogoś do wyżalenia się i spędziła pół nocy w barze, wróciła nad ranem, ale tylko po gitarę, po czym [wulgaryzm oznaczający męski organ płciowy] ją strzelił, a słuch po niej zaginął.

Chyba ogólnie jestem rozżalony, bo w tym tygodniu wreszcie miałem się wziąć do roboty i w krótkim czasie zrobić sporo badania, a nie zrobiłem nic. W niedzielę calusieńki dzień zmarnowałem na robienie aniacji (gifa), który jeszcze nie jest skończony, ma niecałe pół minuty. Przeczytałem parę książek po raz drugi lub trzeci. Wszystko, byle tylko nie robić niczego pożytecznego. I nawet już wymówek żadnych (poza egzystencjalnymi, oczywiście) nie mam. Jak teraz o tym myślę, to odruchowo zmierzam do powtórzenia końcówki pierwszego akapitu.

Myślałem też dzisiaj nad chrześcijańskimi przykazaniami. Nie, nie będę tu wymieniał, jak rozrywkowo łamię poszczególne z nich i ile sobie z tego robię. Ani nie będę dowodził, że są one ogólnie bez sensu. Za to zwróciły moją uwagę dwa ostatnie przykazanka - co do żony i innych rzeczy bliźniego twego. Oczywisty patriarchalny seksizm pomijam. Interesuje mnie tekst: "nie będziesz pożądał" lub w innej wersji "nie będziesz pragnął". Rozumiem, zakazać komuś robienia czegoś, ale zakazać pragnienia? To prawie jak zakazać myślenia na jakiś temat. Im bardziej chcesz, tym trudniej. A jeszcze jest relacja przykazań 9. i 10. do 6. i 7. Skoro się dublują, to jego mość wszechmogący musiał zakładać możliwość, że będziemy kraść i cudzołożyć mimo braku chęci. "Nie, mam wszystko, czego potrzebuję, a jego żona jest dość brzydka. No ale cóż, nuda bierze... a, wezmę i pocudzołożę z nią!" Nawet ten idiotyczny monolog pod koniec może sugerować niewielkie pragnienie. Tak więc złamanie 6. bez złamania 9. wydaje się technicznie dość trudne (no właśnie, nawet technicznie... w sensie, bez pożądania to mężczyzna... tego, no... to znaczy oczywiście ja nie, ale mój kumpel... nie, naprawdę chodzi o kumpla, chcesz, to go przyprowadzę...). Albo więc chodziło bogu o problem męskiej prostytucji, albo o pomaganie żonom bezpłodnych mężów albo też... mamy tu do czynienia ze zjawiskiem, które my, fachowcy, nazywamy redundancją. Polega ono na....


I pieprzył tak bez sensu przez pół nocy, gdyż po prostu mu się nudziło. Nad ranem przyszedł do pewnej przytomności, ale okazało się, że tylko po gitarę. Wziął ją i pobudził wszystkich sąsiadów oraz wezwanych panów policjantów, którzy zasnęli sobie byli na spokojnym dyżurze.

środa, 21 kwietnia 2010

Reklama

Z pewnością znacie Państwo nieprzyjemną sytuację, kiedy nie można zetrzeć tej wyjątkowo upartej plamy z podłogi lub bielizny? Kiedy środki czystości kończą się i stajemy przed dylematem: umyć swoje ciało czy zabrudzoną kuchenkę? Kiedy po prostu coś nieprzyjemnie swędzi podczas chodzenia?

Wszystkie te problemy kończą się, i to już dziś! Przedstawiamy Państwu światowego potentata na rynku środków czyszczących do powierzchni płaskich oraz miejsc intymnych - firmę Dupa Szmata! Zapraszamy Państwa do wykorzystania unikalnej sytuacji - właśnie teraz Dupa Szmata postanowiła zlitować się nad polskimi gospodarzami oraz gospodyniami, dostarczając im wszystko, czego potrzebują:


Wszechstronna szmatka do skóry zwykłej, suchej oraz podłogi drewnianej, kamiennej lub syntetycznej. Przed użyciem przeczytaj ulotkę dołączoną do opakowania lub skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą.

Jedyne 59.99 PLN. Super Okazja!






Luksusowa szmatka, która pozwoli Twojej skórze cieszyć się odświeżającym peelingiem i komfortem, podłodze lśnić, a zatartemu silnikowi wreszcie uruchomić! Używać tylko z oryginalnymi środkami czyszczącymi Dupa Szmata.

Jedyne 129.99 PLN. Jeszcze Bardziej Super Okazja!



NOWOŚĆ!! Fantastyczny płyn do czyszczenia Dupa Rozkosz. Twoje pośladki już nigdy nie zaakceptują niczego innego! Delikatna, acz stanowcza emulsja zmyje plamy z powierzchni nie rysujących się - może też być stosowana jako wywabiacz do plam na ubraniach z tworzyw naturalnych. W sam raz dla Ciebie!

Jedyne 39.99 PLN. Najsupersza Okazja Pod Słońcem (Bądź Innymi Gwiazdami)!!!


Pamiętaj! Dupa Szmata jest Twoim najlepszym przyjacielem i sojusznikiem w walce z przykrym zapachem, kurzem, brudem oraz grzybicą.


sobota, 10 kwietnia 2010

Wyjaśnienie katastrofy

Po namyśle jednak jedną rzecz mam do powiedzenia na temat dzisiejszych wydarzeń.

Spotkałem się z pytaniem: "Dlaczego to musiało się stać?" No więc odpowiadam:

Dlatego, że Andrzej Wajda potrzebował materiału na sequel swojego hitu.

Quest Items

Refleksji nad grami ciąg dalszy.

W grach narracyjnych gracz steruje konkretną postacią, wykonuje zadania, rozwija się, a przede wszystkim zbiera przedmioty (a zatem głównie, choć nie tylko rpg, czasem np. w strategicznych).Te ostatnie podzielone są na dwie główne kategorie: przedmioty zwykłe i przedmioty misji (tłumaczenie angielskiego quest items, które brzmi nieco lepiej). Pierwsze posiadają określoną wartość wymienną i w pośredni lub bezpośredni sposób mają z reguły podnieść naszą wartość bojową. Drugie czasem też, ale niekoniecznie (niektóre gry posiadają też gatunek śmieci, które po prostu są, ale w niczym nie pomagają - pomijam je w tym tekście). Ważne jest to, że posiadanie tych drugich przez określone postaci często wpływa na zachowanie ich lub kogoś innego, to są przedmioty, które coś zmieniają. Pozostałe nic nie zmieniają w dialogach, chodzi więc tylko o to, by je zdobyć i użyć lub sprzedać. To, że owe przedmioty stanowią własność neutralnych lub przyjaznych postaci może odrobinę komplikować sprawę, ale zręczne ich podwędzenie problem rozwiązuje. Nikt nie będzie się o nie pytał, nikomu ich najprawdopodobniej nie zabraknie. Do wyjątków można zaliczyć sytuacje, gdy jakaś postać, okradziona z broni, ginie i zamyka pewne możliwości fabularne (chyba, że jest to zaplanowany element zadania). Tak więc gracz może spokojnie być dobrym, ratującym świat złodziejem. W ten sposób gra honoruje zachowania psychopatyczne - jeśli przestępstwo nie zostało wykryte, to nie zostało popełnione. Tym bardziej, że często spotkać można podobną sytuację z postaciami - są takie, które mają znaczenie oraz takie, które można bezkarnie zabić i okraść. Znów kłania się ograniczenie świata gry w czasie, przestrzeni i przede wszystkim ilości zasad.

Filmy oraz książki popularne też z reguły ogniskują się na jakichś quest items - z reguły przemiocie, który może zniszczyć bądź uratować świat, odwrócić bieg wojny - lub ważnych postaciach - synu gwiezdnego tyrana, dziedzicu korony itp. Trudno natomiast znaleźć takie obiekty bądź ludzi w rzeczywistości. W prawdziwym świecie nie ma praktycznie niczego i nikogo unikalnego, niezastąpionego, kto/co samodzielnie może zmienić losy świata. A jeśli kogoś o taką władzę podejrzewamy, to raczej ze względu na jego wyjątkowe zdolności (odkrycie druku, zreformowanie państwa). Takim quest item mogłyby też być przede wszystkim plany technologiczne, ewentualnie bomba atomowa w 1945, a nie jakieś świecidełka, jak to często bywa w produkcjach pseudohistorycznych lub fantastycznych. Za ogólną zasadę przyjąłbym jednak stwierdzenie, że jeśli umiesz coś stworzyć raz, to umiesz to stworzyć wiele razy, więc żaden super unikalny miecz lub pancerz nigdy nie mógłby zostać przedmiotem, który zmienia świat. Żaden zaś człowiek nie może nigdy osiągnąć takiego znaczenia jak Luke Skywalker.

Do czego zmierzam? Naszego życia nie uznałbym za fabularne, nie mamy więc żadnych quest items i quest characters (albo też wszystko jest quest-czymśtam, bo przecież znaczenie ma wymiar relatywny). Dlaczego więc tak wszystkich bawi wieczne odtwarzanie schematu o tej jednej rzeczy/osobie, która zmienia losy świata? (Odpowiedź: problem własnej śmiertelności i małości).


Jak zatem można się domyślić, śmierć polskiego prezydenta, masy polityków i całego najwyższego sztabu dowodzenia nie wywołała we mnie żadnych głębszych refleksji.

sobota, 27 marca 2010

Tęsknota za grami

Tęsknię, ach, jak tęsknię za graniem. Żyłem w fikcyjnych światach przez większość mojego życia i z dużą niepewnością używam tu czasu przeszłego. Dlaczego tak bardzo tego potrzebuję? Myślę, że odpowiedź brzmi: liniowy rozwój. W moich grach najbardziej kręcił mnie właśnie rozwój, budowa własnego imperium od zera, zdobywanie ostatecznie wszystkiego, ale poprzedzone tworzeniem potęgi cegiełka po cegiełce. Dlaczego więc nie mogę po prostu pobawić się w to samo w realnym życiu?

Bohater gry jest małą postacią w małym świecie, którego zasady są w miarę jasno określone. Przed wszystkim nie obowiązuje tam ściśle zasada zachowania czegokolwiek, zatem po reakcji można mieć więcej niż przed (ten tekst odnosi się raczej do gier zorientowanych jednoosobowo) Poza tym wczuwając się w bohatera, tworzę jego życiowe cele w oparciu o skończone możliwości. Oznacza to, że w grach zorientowanych na podbój świata takie osiągnięcie wydaje mi się wystarczające. W życiu nigdy nie mogłem znaleźć wystarczającego dla mnie osiągnięcia. Czy kryje się za tym straszliwa mania wielkości, egotyzm? Też. Ale nie do przecenienia jest również fakt, że nasze możliwości w życiu, choć ograniczone przez kilka czynników, pozostają nieskończone. Z natury zatem wynika, że nie możemy znaleźć takiego osiągnięcia, po którym uznamy, że już jest okej. Po którym wyświetli nam się komunikat: "You win". Pytanie jednak, czy potrzeba takiego osiągnięcia i komunikatu jest skutkiem nałogu czy też immanentną cechą człowieczeństwa. Nie wiem.

Ale spójrzmy jeszcze z odrobinkę inszej strony. W grach jakkolwiek narracyjnych, mimetycznych często cieszyło mnie zrobienie czegoś dobrego, nawet niewielkiego. Nie zawsze trzeba ratować świat przed szaleńcem, czasami wystarczy odnaleźć dla dziecka pluszowego misia, którego zgubiło. W grze wtedy wiesz, że współczynnik szczęścia na świecie właśnie się nieznacznie podniósł. W życiu rodzą się pytania: czy przypadkiem właśnie nie nauczyłeś tego dziecka, że zamiast rozwiązywać swoje problemy ma oczekiwać pomocy od innych? Czy dla przyjemności poczucia się dobrym nie skazałeś kogoś na problemy w przyszłości? A jeszcze gorzej jest, gdy chcesz komuś pomóc wydatnie - uratować od śmierci, biedy czy innej tragedii. Opiszmy to na przykładzie psa. Otóż jest sobie taki pies - szary, zabiedzony kundel o smutnym, ale wdzięcznym spojrzeniu, który jest ci wdzięczny za sam fakt, że go nie kopnąłeś. Ponieważ kundel ewidentnie bezdomny, a zbliża się zima, stajesz przed dylematem, czy za cenę odrobiny zachodu i pieniędzy nie uratować mu życia. Decydujesz się na ów szlachetny gest. Czyścisz go, odrobaczasz, karmisz, przygarniasz i otaczasz miłością. Kundel okazuje się jednak suczką i o ile nie będzie mieć potomstwa, pozostanie nieszczęśliwy. Albo więc skazujesz swoją suczkę na nieszczęście blokując jej możliwości prokreacyjne, albo też pomagasz jej w tym szlachetnym dziele i po niedługim czasie masz już pięć psów. Oczywiście możesz o nie zadbać, znaleźć im dobrze rokujących nowych opiekunów. Ale te psy też niedługo będą chciały się rozmnożyć. Bo głupie życie (to dotyczy także nas, ludzi) jest szczęśliwe tylko w perspektywie prokreacji. Pomożesz mu się rozmnażać w nieskończoność, to w końcu psy zjedzą wszystko inne. Tak czy inaczej w końcu jakieś psy będą musiały poumierać, najpewniej z głodu, w nieszczęściu. Jeśli uszczęśliwisz jednego psa dziś, ściągniesz nieszczęście na kilka następnych. Straszliwa perspektywa. A to jeszcze nie koniec - każdego psa musisz czymś karmić. Więc wybierasz, żeby jedno zwierzę zostało zabite na pokarm dla drugiego - dlaczego (ten temat już chyba kiedyś poruszałem, więc nie będę się dalej rozwodzić)? W przypadku ludzi kwestia jest odrobinkę bardziej skomplikowana, ale silnie wierzę, że działa ten sam mechanizm i w końcu trafiamy na te same problemy.

A w grach? Ratujesz, nakarmisz i game over, you win. Chciałbym wrócić do świata gier, gdzie można było po prostu zrobić coś dobrego.

wtorek, 9 marca 2010

Manifestacja

W czwartek odbyła się w Warszawie Wielka Ogólnopolska Manifestacja Indyferentystów. Niewielki tłumek przemaszerował Krakowskim Przedmieściem, skandując: "mamy wszystko gdzieś!". Uczestnicy nieśli transparenty z napisami takimi, jak: "Wolność wszystkim! Albo i niewola!", "Jakoś jest i nijak nie musi być" bądź "Pamiętaj, żeby robić cokolwiek. Albo i nie". Dominowały jednak krótsze napisy - "Cokolwiek", "Bez różnicy", "Nie mam pojęcia" oraz "Polska dla Polaków".
 - Nasza manifestacja odniosła zadziwiający sukces - powiedziała nam w wywiadzie główna organizatorka, pani Barbara Spiwór-Kolano. - Śmiało można zaliczyć ją do najbardziej udanych w historii. Całe miasto, a nawet świat, poparły naszą manifestację poprzez zupełne jej zignorowanie. Teraz mamy pewność, że wiedzą, o co walczymy.

Następnego dnia odbyła się Wielka Ogólnopolska Manifestacja Indyferentystów Tajemnych. Tłum w liczbie trzech osób postał przez kwadrans przed pałacem prezydenckim. Inicjator, pan Żakosław W. (obecnie podejrzany o zniesławienie głowy państwa) tak przedstawił cel manifestacji:
 - Kiedy wczoraj maszerowali indyferentyści, nie mogłem nie zwrócić uwagi na interesujący akronim powstający z jej nazwy. Wraz z kolegami postanowiłem to wykorzystać.

Mówiła dla państwa Mirosława Grzyb-Pierdółka.

Zapraszamy państwa na nasz nowy program publicystyczny: "Rozmowy praktyczne". Postanowiliśmy pozostawić suchych teoretyków suchej teorii, do studia zapraszać będziemy ekspertów znających poruszane problemy od strony praktycznej. Pierwsza emisja już w najbliższy wtorek. O problemie przemocy w rodzinie opowiedzą nam pan Herakles oraz pani Medea.

poniedziałek, 8 marca 2010

Rozmowy z majorem Pierdółką

Zamiast lepszego tramwaju podjechał mi gorszy tramwaj, który jedzie krócej, ale zatrzymuje się dalej. Idąc od jego przystanku do domu przechodzi się koło przystanku lepszego tramwaju, głównie po to, by stwierdzić, czy będąc spokojniejszym i wygodnickim byłoby się w domu szybciej.
Idę sobie więc, obserwując zalegające zaspy śnieżne, kiedy uchem bardzo wewnętrznym słyszę komendę majora Pierdółki:
- Odkręcać kran w nosie! Ruszać się, obkurwieńce jedne!
Efekt natychmiastowy, z nosa się leje jak z ruskiej półlitrówki. Nieco absorbuje to moje myśli, ale z drugiej strony myślę cały czas nad wypowiedzią majora i coś w niej nie daje mi spokoju. Tylko co to jest...? Już wiem.
- Majorze – odzywam się grzecznie. - Skąd pan zna wyraz „obkurwieniec”? Czyżby czytał pan Sapkowskiego?
- Czego? Kogo? Niech cywile pocałują mnie w dupę i nie przeszkadzają żołnierzom w służbie ojczyźnie – odrzekł mi ów grubianin. Poczułem się nieco urażony, ale i nastraszony. Już chciałem schować się w głąb siebie, kiedy przypomniałem sobie, że tam właśnie siedzi ów niebezpieczny człowiek. Pomedytowałem na ten temat przez chwilkę, aż wreszcie odrzekłem mu:
- Majorze, proszę nie zapominać, że przebywa pan obecnie w mojej głowie. Jest pan moim gościem, wymagam więc nieco szacunku. - Tak mu powiedziałem, dumny ze swej asertywności. Zadowolenie moje zostało jednak natychmiast stłamszone przez nieludzko spokojną odpowiedź majora:
- Ta placówka została mi wyznaczona przez naczelne dowództwo jako najlepszy punkt do obserwacji zagrożeń czyhających na państwo polskie. Lokal został zajęty mocą prawa, nie zaś pańskiej gościnności.
Odczułem silne dość silne deja vu, coś było dokładnie tak, jak było już wcześniej i to wcale nie dawno... Nie mogłem jednak ustalić, co to było, więc rzuciłem do swego rozmówcy:
- Czy naczelne dowództwo z pełną powagą powiedziało panu majorowi o czyhaniu owych zagrożeń?
- Z pełną. - Oświadczył zwięźle, wpatrując się w coś za pomocą lunety.
W tym momencie dotarło do mnie, skąd to deja vu – otóż znowu, tak samo jak dwie chwile temu, spokoju nie dawało mi coś w wypowiedzi majora! Tylko co to mogło być...?
- Czyli naczelne dowództwo polskiego wojska zajmuje się tworami czyhającymi? - Drążyłem średnio interesujący temat, siląc się na złośliwość.
- Srającymi. - Major widać nie miał ochoty bawić się w postmodernizm. - Dowództwo dlatego jest dowództwem, że zajmuje się, czym chce.
Delektowałem się właśnie szerokimi przestrzeniami złośliwości, które otworzył przede mną (a więc i przed sobą) major swoim postawieniem sprawy, gdy dotarło do mnie, co mnie tak zaciekawiło w jego wcześniejszej wypowiedzi.
- Majorze, co to znaczy, że moja głowa jest najlepszym punktem do obserwacji zagrożeń czyhających na państwo polskie? - Zapytałem niespodziewanie. Odniosłem wrażenie, że major poruszył się nieznacznie na dźwięk mojego pytania.
- A jak pan myślisz? Znaczy to, że pańska głowa jest najlepszym punktem do obserwacji zagrożeń czyhających na państwo polskie! Wytycznych dowództwa się nie kwestionuje.
Nie, chyba jednak nie poruszył się na dźwięk pytania, tylko po prostu się akurat poruszył. Trudno było mi powiedzieć, na co odpowiedzią było stwierdzenie majora i czy to coś jakkolwiek się wiązało z tym, o co go pytałem. Rozmawiaj tu człowieku z wojskowymi!
- Majorze, czy to wszystko oznacza, że w mojej głowie powstają zagrożenia dla państwa, lub nawet że moja głowa jako taka stanowi owo zagrożenie?
- Ta informacja została zastrzeżona.
- Została zastrzeżona czy po prostu pan nie wie? - Rzekłem zniecierpliwiony.
- Ta informacja również została zastrzeżona.
Czyli wracamy do mojego rozumienia współczesności. Nie wiadomo tak naprawdę absolutnie nic. Ktoś twierdzi, że ktoś nad czymś czuwa, ale wierzyć mu trzeba na słowo. Odczułem narastającą frustrację i chciałem ją na czymś wyładować.
- Majorze, a czy nie mógłby pan przykręcić strumienia w moim nosie, kiedy rozmawiamy? Przecież to urąga godności! - Zaatakowałem go.
- To niech pan do mnie nie rozmawia – obronił się. - Albo niech się pan obetrze.
Pomysł rzeczywiście był zupełnie przyzwoity (pomijając jego syzyfowość) i zdziwiłem się, że sam o tym nie pomyślałem. Wielkie umysły czasem zapominają o małych sprawach, usprawiedliwiłem się w myśli. Obsmarkane umysły zawsze pozostaną tylko obsmarkanymi umysłami, odpowiedziałem sam sobie, po czym mimo wszystko sięgnąłem po chusteczkę. Ich zapas nie wystarczy na długo; mijałem już na szczęście przystanek lepszego tramwaju (który pod względem jakości podróżowania był akurat gorszy), do domu pozostała więc mniej niż połowa drogi. Trzeba myśleć szybciej.
- Przepraszam, ale nijak nie widzę, dlaczego moja głowa miałaby być siedliskiem zagrożeń akurat dla polskości. Moje myśli wymierzone są w ogólny ład cywilizacyjny, a nawet sprawy bardziej fundamentalne i ogólnoludzkie – uniosłem się dumą i zagrałem w otwarte karty.
- Skąd pomysł, że w tym wszystkim chodzi akurat o pana? - Tajemniczo przygasił mnie major. Zastanowiło mnie wyrażenie „skąd pomysł” - w końcu to ja go nadużywam, jakiś tam major powinien raczej powiedzieć „dlaczego pan uważa”, „skąd się panu wzięło” lub „co pan za głupoty opowiadasz”. Postanowiłem jednak nie dzielić się tym podejrzeniem z rozmówcą, skoro najwyraźniej on nie dzieli się wszystkim ze mną.
- Choćby stąd, że siedzi pan w mojej, a nie czyjejkolwiek innej głowie – postanowiłem zabłysnąć inteligencją.
- Może pańska głowa jest bazą wypadową dla agentury obcego rządu, albo nawet dla kontrolujących media istot pozaziemskich?
Pomyślałem, że dworuje sobie ze mnie i wpadłem w złość.
- Ta, chyba moja d...
- A o to musiałbym zapytać tamtejszego rezydenta, pułkownika Wołowa.
- Proszę natychmiast przerwać te insynuacje! - Zażądałem, prawdziwie zaniepokojony.
- Gdzie pan widzi insynuacje? Wszystko powiedziane wprost, po wojskowemu.
- Żądam, aby zaprzestał pan tych wykrętów i w tej chwili wyjawił całą prawdę! - Pomyślałem, że przemówię do żołnierskiego instynktu posłuszeństwa.
- Naprawdę chce pan wiedzieć?
- Tak.
- Z całą pewnością? Bo potem już nie będzie odwrotu.
Ha! Wreszcie się czegoś dowiem.
- Z całą pewnością. Gadaj pan.
- Tak więc informacje, o które pan pyta, zostały zastrzeżone.
Zacisnąłem pięści i przełknąłem cisnący się na usta wulgaryzm (pewnie wyłapią go swoją aparaturą ludzie kaprala Świniowca). Pocieszyć się mogłem jedynie faktem, że naukowo udowodniłem nieinstynktową naturę wojskowego posłuszeństwa.
Szedłem więc w ponurym nastroju, aż nagle przyszło na mnie olśnienie. Mój nos! To przy nim przecież majstrowali ludzie majora Pierdółki – oni z pewnością próbują unieszkodliwić mój nos! Tylko jakie zagrożenia dla państwa mogą płynąć z faktu, że posiadam sprawny narząd czwartego co do ważności mojego zmysłu? Czyżby obawiali się, że wywęszę brudne sprawy rządu? Nie, to tylko metafora... chociaż wojskowi mogliby się na nią nabrać. Tak więc mamy już jedną hipotezę, bazującą na z pewnością słusznym założeniu bezbrzeżnej głupoty środowisk wojskowych. O faktyczny węch raczej nie mogło im chodzić, bo sam muszę przyznać, że nie jest szczególny, zwłaszcza, że przez większość czasu mam kat... ach więc to tak! To dlatego tak rzadko mogę cieszyć się moim doskonałym węchem, że jest on sabotowany przez polską armię! Nie no, tu się szykuje milionowy proces. I całe szczęście, bo desperacko brakuje mi jakiegoś pomysłu na zdobycie lepszej forsy. Adwokata trzeba wziąć z górnej półki, bo ministerstwo obrony też pewnie nie będzie się cackać i spróbuje udowodnić, że to dla mojego dobra. A jak już wygram to inwestować czy przepuścić? No dobrze, ale gdyby nie z powodu metafory to dlaczego odbieraliby mi najważniejszy zmysł? Przecież szkodzenie własnym obywatelom nie jest w ich interesie. Przynajmniej nie bezpośrednio.
Rozmyślając tak zbliżałem się już do swego bloku, ale dopadło mnie jeszcze ostatnie olśnienie. Atrakcyjność! To mi najbardziej psuje cieknący nos! Nagle wszystko stało się takie jasne. Ministerstwo obrony musi działać na zlecenie samego premiera, albo kogoś ponad nim. Chodzi o to, by ograniczyć nieco moją atrakcyjność, by dać szansę pozostałym polakom, bo kiedy wszystkie kobiety wpatrzone są jedynie we mnie, a ja wyznaję filozofię antyerotyczną, to w Polsce nikt nie prokreuje! Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z wagi problemu. Przecież całą Europa teraz cierpi na problemy demograficzne. Tzn. według mnie to dobrze, że tak się dzieje i niech się rodzi jak najmniej, ale samemu być sprawcą tego wszystkiego? To prawie jak skazać miliony na śmierć. Teraz wreszcie rozumiem, jak się musieli czuć dwudziestowieczni dyktatorzy, i muszę przyznać, że uczucie nieco przytłaczające, ale ogólnie przyjemne.
Wszedłem do swojej klatki.
- Jesteś zupełnie szalony, i to nie tylko dlatego, że rozmawiasz z urojonymi postaciami – rzuciła na odchodnym jakaś urojona postać.

czwartek, 4 marca 2010

Cudowne Wydarzenie Grzyba

Grzyba wiecznie prześladowali problemowie. Grzyb uciekał przed nimi jak tylko mógł, najczęściej w objęcia kolejnych problemów. Nie pozwalał sobie wejść na głowę, wchodzili mu więc na hipotekę i dzielili między siebie ów soczysty owoc. A Grzyb żył, starał się żyć tak jak tylko mógł, żywo: intensywnie i z dnia na dzień. Uważał się za wielkiego miłośnika życia (ja zaś powiedziałbym, że był mu zaprzedany bez reszty).
- Grzybciu mój, Grzybuniu – skomlała mu do ucha Maniuszka, istota bezgranicznie go kochająca. - Cóż ci leży na serduniu?
A na serduniu leżały Grzybkowi możliwości i konieczności. Zdobyć środki a unikać peryferii, przeżyć jeszcze choć jeden dzień jak król, lub przynajmniej jak człowiek. Jednak kłopotowie ścigali go coraz zawzięciej, głównie pod postacią wierzyciół. Matnia zamykała się i coraz bardziej wyraźniało widmo odpracowania wesołego życia. Przyszły dni, kiedy nawet Grzyb chodził strapiony; wyglądał wtedy prawie jak jego matka, zwana przez bliskich Grzybową Matką – kiedy on był jeszcze dzieckiem ona już przeczuwała, że nie będzie z niego ludzi. Ale ona też dała się zmylić, kiedy Grzybowi wszystko się udawało, kiedy rósł w siłę po malutkiej hossie jak grzyb po deszczu, który spadł na zepsute jedzenie. Wtedy wszyscy myśleli, że ten człowiek daleko zajdzie, że rozrośnie się do naprawdę potężnej pleśni. Był jak tysiące innych małych grzybków – młodych, prężnych, umiejących skutecznie wyssać potrzebne im substancje z dowolnego podłoża. A teraz Grzyb był ścigany i prześladowany, nie tylko przez fungicydów, ale przede wszystkim przez Wielką Pleśń i różnych pasożytów. Pocieszała go tylko porządna, domowa zupa grzybowa, przyrządzana mu przez Grzybową Matkę w każdy czwartek, kiedy to ją odwiedzał. Grzyba mógł uratować tylko cud.

I wydarzyło się coś cudownego, co uwolniło Grzyba od jego problemów, co pozwoliło mu zostawić w tyle dotychczasowe życie, dotychczasowe nadużycia i dotychczasową tożsamość. Wszystko to nagle przestało się liczyć. Nie był to jednak cud zrozumienia, ani tym bardziej cud życia, którego cudowność bywa zresztą ostatnio kwestionowana przez profesjonalne środowiska dyletanckie.
- Wolny on już, i nikt go nie ściga! - Mówiła przez łzy wzruszenia Maniuszka Grzybowej Matce, gdy donosiła jej o szczęśliwym wydarzeniu. - Już od jakiegoś czasu czułam, że tylko w ten sposób może mu się udać i chyba w jakiś sposób on też to zrozumiał.
- Aleś ty dobra, moje kochane dziecko – odpowiadała jej raz po raz Grzybowa Matka, również poruszona do pewnego poziomu.

Cudem, który uratował Grzyba był wcale nie tak rzadki Cud Zawału Serca, jeden z wielu możliwych rodzajów wspaniałego Cudu Śmierci.

piątek, 26 lutego 2010

Oszustwo

Niecny Carrefour mnie oszukał. Według ceny na półce przecier pomidorowy, najważniejszy półprodukt spożywczy świata, kosztował dwa dziewięćdziesiąt. Na rachunku fiskalnym było to trzy dziesięć. Im więcej dni o tym myślę, tym bardziej boli. Co prawda nigdy nie ufałem hipermarketom, wiedziałem, że wykorzystują mnie jako swoje narzędzie, ale żeby kłamać w żywe oczy?

Rozmyślałem nad jakimś wyrażeniem mojej dezaprobaty. Na przykład wysadzeniem w powietrze całego centrum handlowego wraz z klientami. Ale to byłoby odrobinę niesprawiedliwe, jako że w końcu nie zdobyłem się na wysadzenie żadnego zakładu przetwórstwa mięsnego (a to przecież pobudki ideologiczne, wyższe, więc powinny mieć pierwszeństwo nad prywatą!) a jedynie podmieniłem im wieprzowinę na mięso ludzkie (wcale niełatwe w zdobyciu, jakby ktoś pytał). Adekwatną formą skargi będzie więc chyba zamordowanie zarządcy sklepu, posiekanie na plasterki i dodanie do kiepskiej jakości mielonki, tak, żeby klienci nieświadomie kupowali produkt droższy niż ten, za który płacą (ale ile tak naprawdę warte jest mięso ludzkie?).

Przez ten cały postmodernizm w ogóle odchodzi mnie ochota na porządne zabijanie. Obawiam się, że jedyną zniewagą, za którą porządnie w życiu się odpłaciłem pozostanie fakt, że nie chcieli mnie wpuścić do WTC.

wtorek, 23 lutego 2010

Spryt

- Henryku, a umiesz powiedzieć: "stół z przetrąconym dziąsłem"?
- Stół bez nóg.

sobota, 20 lutego 2010

Angus Mac Pierdoła

Mój wielki przodek, szkocki rycerz Angus Mac Pierdoła, zawsze przed ucięciem głowy swemu wrogowi wypowiadał słynne zdanie: „A niech cię cholera weźmie!” Wielokroć został ranny właśnie z tego powodu, że przerywał na chwilę walkę, by powiedzieć swą kwestię. Gdy w końcu spotkał go zasłużony los i kat miał ściąć jego głowę, Angus chciał raz jeszcze wypowiedzieć owo słynne stwierdzenie, co miałoby wydźwięk ironiczny i na pewno przeszłoby do legendy. Ale akurat wtedy się zająknął i kat zdekapitował go wpół zdania.

piątek, 19 lutego 2010

Teksty

Kolejna fala zbucowienia.

Cały czas nie wiem, jak się odnaleźć w niezliczonych masach tekstów, które zostały wyprodukowane (i produkowane są cały czas). Każdy chce mieć znaczenie, każdy chce coś osiągnąć, pechowym trafem niektórzy zamiast wymordowania milionów współobywateli wolą opisać jakiś ważny problem. I teraz, kiedy próbuję jakkolwiek uzewnętrznić te problemy, które nie dają mi żyć, wiecznie prześladuje mnie poczucie, że do kogoś się w tej kwestii powinienem odwołać, z pewnością bowiem ktoś już na ten i każdy inny temat pisał. Jak się zastanowić, to nawet narzucają się pewne nazwiska, które znam z tekstów innych nazwisk (i nie podobało mi się to, co wyczytałem). Tyle, że żeby zrozumieć czyjś system należałoby przeczytać całość jego (jej) prac, jeśli założymy, że wspólnota autora oznacza wspólnotę myśli (nieco przestarzałe założenie). A oczywiście nikt nigdy nie zaczyna żadnej myśli, tylko odwołuje się do czyjejś. Łańcuch odwołań sięga aż do czasów starożytnych i odtworzenie go byłoby czynnością nie tylko nieskończenie żmudną, ale wręcz bolesną (moje doświadczenia z tekstami wskazują, że o ile w myśli dwudziestowiecznej trudno mi znaleźć jakiekolwiek fragmenty jednocześnie akceptowalne i istotne, o tyle w wiekach wcześniejszych staje się to zupełnie niemożliwe - ale to tylko wrażenie, które nigdy nie zostanie zweryfikowane, do tego bowiem musiałbym przeczytać absolutnie wszystko).

Jesteśmy zatem wszyscy skazani na gadanie w ciemno. Pewną metodą jest czytanie kanonu, ale w ten sposób uznajemy mądrość swoich poprzedników i ogólnie społeczeństwa, więc nie jesteśmy już uprawomocnieni do kwestionowania jej, co od zarania dziejów było racją istnienia ambitnego piśmiennictwa. Czyli kompletna dupa, drodzy państwo. Wychodzi na to, że trzeba zaakceptować możliwość nieświadomego plagiatu, odrzucić zaś możliwość ciągłości myśli.

Można natomiast badać świat współczesny, w różnych jego przejawach - tekstach, zachowaniach ludzi, poglądach wypowiadanych. Metoda zupełnie nienaukowa, pokazująca rzeczywistość ledwie partykularną, całkowicie nieodporna na subiektywność oglądu. Wyżej dupy nie podskoczysz. Jeśli jednak zgodzimy się na wady takiej metody, możemy wysnuć pewien obraz tego, co zostało w otaczającej nas rzeczywistości przyswojone, a co nie (nawet, jeśli zostało już powiedziane). Na takiej podstawie można próbować mówić to, według nas powiedzieć należy, ponieważ w rzeczywistości obserwowanej tego nie ma, a uznajemy to za potrzebne. Tu jednak kolejny pies pogrzebany - w ten sposób powtarzane do znudzenia będą idiotyczne poglądy, które raz za razem społeczeństwo będzie musiało odrzucać. Z większości perspektyw taki właśnie status muszą mieć moje wnioski. To jednak jedyny sposób, który widzę, by coś powiedzieć, a zatem dać sobie i światu szansę na rozwój. Bez tego cała cywilizacja nie ma żadnego sensu (z tym zresztą też nie, ale jest to mniej oczywiste, a może nawet... niestuprocentowe).

Oczywiście może ktoś powiedzieć: chrzanić teksty, dość już powiedziano, skupmy się na życiu lub coś w ten deseń (będę musiał osobnego posta poświęcić takim postulatom i antyhumanistycznym nawoływaniom, które gdzieś tam rezonują, zasłyszane lub implikowane, w mojej głowie), odpowiadam jednak: nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla przedłużającej się egzystencji ludzi nie zajmujących się światem tekstów lub choćby myśli, ogólnie - nieposzukujących. Inna sprawa, że poszukiwania celu w wykonaniu innych osób, które obserwowałem, zrobiły na mnie bardzo przykre wrażenie. Jak służalcza rola literatury wobec systemu, tak też służalcza rola filozofii wobec życia (głównie - własnego). A jeśli niczego porządnego nie znajdziemy (prowitalne wymówki wszystkich znanych mi religii cały czas odrzucam z niesmakiem), to czym jesteśmy? Zwykłymi rozwiniętymi, inteligentnymi owadami, szarańczą, epidemią.


(...) one owady skupione są na trzech czynnościach, to jest jeden, konsumpcji, dwa, prokreacji i trzy, defekacji. - Autocytat.


PS.: Witkacy chyba nie był aż tak głupi, jakby to sugerował pobieżny opis jego filozofii. Ale co ja tam wiem.
PS2.: Ostatnio wymyśliłem, że jak zacznę się wymądrzać na tematy związane z rokiem osiemdziesiątym dziewiątym to będzie klasyczny przykład sytuacji patowej. Nikt nie będzie mógł mi przecież zamknąć ust, mówiąc, że mnie to wtedy nawet na świecie nie było. Z drugiej strony ja też nie mogę twierdzić, bym w tamym czasie był świadomym uczestnikiem życia politycznego.
PS3.: Greg, tego filozofa, co mi podrzuciłeś zamierzam poniekąd wbrew temu, co tu napisałem, poczytać, ale kolejka rzeczy, które mam do przeczytania jest bardzo długa, więc trochę mi to zajmie. I tak wielki postęp się wydarza, dzisiaj po raz kolejny udało mi się, w stanie wielkiego zmęczenia, przy wieczornym posiłku, czytać kluczowe dwudziestowieczne dzieło filozoficzne zamiast jakichś pierdół. Z umiarkowanym zrozumieniem nawet.

sobota, 6 lutego 2010

Chwila samozadowolenia

Przez półtora dnia byłem z siebie zadowolony. Dość odświeżające uczucie, potwierdziło część moich obaw co do wpływu aktualnych wydarzeń na całokształt mojego światopoglądu. A poza tym, przypomniałem sobie, jak to jest. Zacząłem rozważać nowy plan, który kosztowałby mnie kolejne lata życia, ale dałby szansę na zadekowanie się akademickie. Lub rozwiał nadzieje na nie. Powód samozadowolenia? Egzamin się powiódł. Pani doktor dała mi z niego ocenę powyżej maksymalnej, co oczywiście dziekanat przytnie do piątki, ale liczy się komplement i zachęta do pracy. A przyszły wyniki wcześniejszego, pisemnego, co do którego byłem już spokojny i okazało się, że zjebałem. Mogłem więc dokładnie zaobserwować niestabilność swojego umysłu. Tyle dobrego dla samooceny, że moją główną myślą w lepszych chwilach było: "teraz mogę mieć swoje depresyjne przemyślenia i nikt mi już nie zarzuci, że to przez niepowodzenia osobiste".

W sumie gdyby nie ty, Gregu, musiałbym wszystkie swoje posty zaczynać: "Kochany pamiętniczku...", ale cóż - po pierwsze, wiedziałem że tak będzie, założyłem to na początku, po drugie, głównym moim tu celem jest introspekcja i autoterapia, publiczność więc jest w dużej mierze zbędna. Po trzecie, trudno kogoś winić za taki stan rzeczy, ja sam bowiem nie lubię czytać długich i pełnych przemyśleń blogów (pomijając to, że w ogóle nie lubię blogów czytać) - cudze myśli wydają się takie proste i odtwórcze, zrozumiałe zatem, że i moje muszą tak wyglądać. Tym bardziej, że nie silę się zbytnio na jasny, zrozumiały język. Pewnie, osobiście uważam, że moje myśli są tymi innymi, na głębszych poziomach jestem przekonany, że to, co mówię, jest ważne, potrzebne i odkrywcze. A przynajmniej takie jest to, co mam do powiedzenia, w żaden bowiem sposób nie jestem już w stanie komukolwiek przedstawić swoich bardziej rozwiniętych myśli tak, by cokolwiek zrozumiał.

Ostatnio zauważyłem coś ciekawego. Kiedyś, gdy zdarzało mi się wejść na gadu gadu i dostrzec, że ktoś jest dostępny, odzywałem się niezależnie od tego, czy miałem coś konkretnego do powiedzenia, czy nie. Teraz nawet jak mam coś do powiedzenia, nawet jak ktoś czeka na moją odpowiedź, wolę poczekać aż zniknie i dopiero wtedy coś wysłać. Kiedyś muszę w końcu zamknąć wszystkie kanały komunikacji, które będę mógł i zostać stuprocentowym samotnikiem, bo póki co trochę się miotam. Nie wiem, czy powinienem wziąć się w garść i zacząć żyć, czy też odrzucić dyktat życia, wystąpić przeciw samolubności genów oraz w ogóle wszystkiemu, co normalne i ostatecznie zadeklarować się jako dziwak.

Co do natury, przeciw której uważam, że występuję - chodzi o naczelną zasadę, jaka rządzi istotami żywymi - nieustanna rywalizacja, walka o przetrwanie, życiowym celem - rozmnażanie się a dalej nieuchronność śmierci. Z ewolucyjnego punktu widzenia jakość jednostki mierzy się (tak by przynajmniej wynikało z mojej logiki) ilością jej potomstwa, które zdąży się rozmnożyć, zanim samo kopyrtnie. I stąd to nasze wieczne myślenie w aspekcie erotycznym, który maskujemy, ale tylko dla zwiększenia swoich szans. Mnie jednak nie satysfakcjonuje taki cel życiowy jak przepchnięcie się przed innych, żeby jak pierwszy dobrać się komuś do dupy. Mam naturalny odruch rywalizacji, ale go nie lubię i nie chcę mu wiecznie folgować. Tak samo z odruchem patrzenia na drugą płeć (ponieważ nie wydaje mi się to jedynie męską cechą) w kontekście rozrodczym, czyli seksualnym. A teraz druga strona: no ale co i po co w takim  razie robić? Zupełnie ignorować ludzką seksualność? Jako zalecenie jednostkowe może się to sprawdzić (wyrzuci wadliwe, przeintelektualizowane geny z ogólnej puli), jako system społeczny stanowiłoby bramę do wynaturzeń, co pokazała historia. Ściślej rzecz biorąc, tak się dzieje przy nakazie ignorowania swojej seksualności, a nakazy i zakazy ogólnie wydają się bramą do wynaturzeń i stąd cała masa paradoksów państwa prawa. Inna sprawa, że  chyba jeszcze nie powstał taki system, którego inteligentny idiota nie wykorzystałby na cele swoich samolubnych genów. Czy zatem iść w drugą stronę i, jak Osho (tak by wynikało z tej połowy jednego jego tekstu, którą zdążyłem przeczytać), znaleźć legitymizację dla gustowania w ziemskich rozkoszach? Ale to system, który z taką samą łatwością jest wykorzystywany przez inteligentnych (a często i nieinteligentnych) idiotów. Jeśli faceta (Osho) interpretować przychylnie, można też podciągnąć drania pod w miarę neutralny (albo raczej centralny, nie wychylający się w żadną stronę) stosunek do seksualności - wydaje się być w tym trochę tego, co wcześniej próbowałem wyłożyć.
No cóż, odpowiedzi oczywiście nie mam takiej, która pogodziłaby sterującą nami potrzebę życia (a więc i prokreacji) - jestem pewien, że przede wszystkim pod kątem przydatności w takim egoistyczno-pragmatycznym zakresie oceniamy różne poglądy. Tylko te przydatne mogą być normalne. I tak chyba musi być, głupie zwierzę (w tym człowiek) przede wszystkim chce żyć i prokreować. Nawet ja. Rysuje się tu więc ostry konflik na klasycznej osi podziału góra-dół, umysł (dawniej dusza)-ciało, rozum-popędy. Podział idiotyczny, wszystko to jest oczywiście w umyśle, zaznaczam tylko, że niektórym ludziom dawniej też mogło o coś podobnego chodzić, tylko że z różnych względów nie mogli tego tak ująć (przede wszystkim dlatego, że byli za głupi :) ). Może to również być moralistyczny (nie oznaczający moralizowania, ale szukanie korzeni oraz celów moralności) idealizm vs egoistyczny pragmatyzm. Bo prokreować się chce, tylko dokąd ma nas to zaprowadzić? Jak pomyślę o wszystkich istnieniach, które w tej chwili robią coś, co tak naprawdę ma je doprowadzić do prokreacji, jak się przepychają, jak próbują, to ogarnia mnie rozdrażnienie. Chyba nie wyśpię się, dopóki będzie życie na Ziemi.

sobota, 23 stycznia 2010

Kompromitacja

Na razie zawieszam wcześniejszy wątek, chociaż to, co tu mam do powiedzenia, jest jego ważnym dopełnieniem. Mam nadzieję wznowić temat niedługo, ale na razie próba napisania czegoś kompromitującego o sobie zmusiła mnie, by przejść od razu do większej kompromitacji.

No cóż, szczerość to szczerość, a od początku tego bloga mam wyraźną potrzebę skompromitowania się na tyle, by nie było już żadnej godności do ratowania, żebym mógł mówić wszystko to, co chciałbym. Takie właśnie nadzieje wiążę z tym postem. Chociaż sam nie wiem, czy się udało napisać odpowiednio szczerze.

Ostatnimi czasy nie mogę uwolnić się od uczucia/wniosku, że powinienem umrzeć (uspokajający – lub może rozczarowujący – spoiler: nie zamierzam nic w tym kierunku czynić). Czuję się życiowym bankrutem – doprowadziłem się do takiego stanu, kiedy już nie widzę żadnych wykonalnych i akceptowalnych dróg dla siebie. Przede wszystkim w związku z wiecznym problemem kariery – dawny pomysł, by zostać pisarzem wydaje się dziś trochę idiotyczny, zważywszy, że dużo więcej jest ludzi piszących niż chcących to czytać. Oprócz tego jedyna ścieżka, jaką dla siebie widziałem to kariera naukowa, ale spójrzmy prawdzie w oczy – mimo że najwięcej ze swojej grupy udzielam się na zajęciach (w zasadzie każdych), to szybciej zapominam starą wiedzę niż przyswajam nową, posiadam tak ogromne luki w erudycji, że sam sobie nie dałbym nawet tytułu magistra, a co dopiero doktora. Inna sprawa, że przy kontakcie ze światem naukowym regularnie dostrzegam, że często zadowala się on niższymi standardami ode mnie.

W każdym razie więcej sposobów ucieczki od uwłaczającej rywalizacji z (czasem trzeba to powiedzieć) prostakami nie widzę. Przynajmniej jakkolwiek satysfakcjonujących. A właśnie do takiego stanu ducha pozwoliłem się sobie doprowadzić, że wszelkie konwencjonalne ścieżki kariery wydają mi się niemoralne – żeby zaś móc sobie spojrzeć w oczy powinienem robić coś, co – jeśli nie mogę w to wierzyć – przynajmniej nie jest zbyt szkodliwe. No bo to, na czym dzisiaj (zresztą ta zasada w szerszym rozumieniu obecna była zawsze) można zarobić albo ogólnie coś zyskać, to nie generowanie jakiegoś zysku dla całej ludzkości, a tym bardziej dla całego świata. Nie, chodzi o to, żeby sprzedać swój produkt, ale jeśli ty tego nie zrobisz, to nie znaczy, że produktu zabraknie – więc musisz po prostu skłonić odbiorców, by wybrali twój produkt zamiast konkurencyjnego. Filozofia życia zaś działa – jesteśmy (bo musimy być) trochę poza moralnością, ponieważ musimy gonić maksymalną skuteczność. Etyczny wizerunek, owszem, liczy się – tyle że są tańsze metody osiągnięcia go niż etyczna praca. I nie chcę tu pomstować z ambony na niemoralność pracodawców, bo – jak już zostało wspomniane – rozumiem, że tu działa ewolucja i tylko najsprawniejsi są w stanie przetrwać, indywidualna sprawność zaś nie pokrywa się zbytnio z etycznością. Zresztą, nawet etyczna firma lub korporacja wciąż donikąd nie prowadzi. Może się stawać sprawniejsza, większa i tyle. Wytwórca ani sprzedawca nigdy nie będzie robił czegokolwiek wartościowego, a skoro już tak na to patrzymy, to wydaje się, że podobnie będzie z każdą inną funkcją życiową, którą możemy przybrać.

A zatem jedyne, co jest, to mieć pełną wyzwań i awansów pracę, zadowoloną rodzinę, duży dom i samochód? Pewnie, nie miałbym nic przeciwko obserwowaniu (kiedyś), jak moje dzieci stawiają pierwsze kroki, ale powoływanie kogoś na świat, w którym niczego się nie da osiągnąć wydaje się bardzo... sadystyczne, łagodnie rzecz ujmując.

I tak oto elegancko sprowadziłem się do problemu, który wcale nie jest młody ani oryginalny, co pokazuje, że ja też nie jestem oryginalny. Jeden z wielu skrótowych sposobów zapisania tego problemu, to: uważam, że moje życie to pasmo porażek i jest nic nie warte; jednocześnie nie ma takiego człowieka, z którym chciałbym się zamienić na życia. Wniosek nasuwa się sam.

Pozostaje pytanie o pierwszeństwo: czy dlatego nie mogę ostatnio nic osiągnąć, bo zwątpiłem, czy też zwątpiłem, bo racjonalizuję swoje porażki? Nie mogę oczywiście odpowiedzieć na to pytanie, ale chciałbym zaznaczyć, że kiedy formułuję depresyjne sądy o rzeczywistości, jestem go świadomy.

Warto tu powrócić do wyrazu, którego zasadniczo nie lubię, ponieważ jest nadużywany przez nadętych konserwatystów: godność. Potrzeba jej zachowania/posiadania od lat już powstrzymuje mnie przed próbami zdobycia numerów telefonu intersujących dziewczyn (mam dwadzieścia trzy lata - chyba mogę jeszcze mówić o dziewczynach, a nie kobietach?) oraz oraz zamaskowania swojej niewiedzy na egzaminach. Z tymi numerami to oczywiście nie tylko godność, ale też zwykły lęk przed odrzuceniem, czy ogólniej - fobia społeczna. Kwestie godności są filozofią dorobioną do tego, co i tak robiłem (ściślej: czego nie robiłem), ale się zautonomizowały. Z egzaminami wydaje mi się, że filozofia przyszła najpierw, jako postanowienie zdobycia faktycznej wiedzy, a nie tylko dobrych ocen, i planowe zaprzestanie kombinowania. A teraz nie widzę możliwości dalszego życia i zachowania tej swojej godności. Trochę mi się to kojarzy z seppuku - dawni japończycy pewnie by nazwali to, co ratują - honorem, ale wystarczy poobcować trochę wśród metalowców i już się nienawidzi tego słowa. W każdym razie u mnie potrzeba śmierci w obliczu porażki wydaje się mieć tę samą genezę, aczkolwiek nie badałem tej kwestii, bo w ogóle z niechęcią patrzę na badania kulturowe oraz na filologie obce (trochę zawodowej złośliwości).

Jak zwykle nie wyczerpałem tematu, ale cóż; chyba tylko tak obecnie umiem pisać, budując całościowy wizerunek z małych elementów.

Aby ściągnąć trochę więcej gromów na swoją głowę chciałbym się jeszcze podzielić moimi refleksjami na temat samobójstwa, bo będąc w opisanym stanie ducha od miesięcy, wielokrotnie do tego tematu (powiedzmy, że teoretycznie) powracałem. Mnie osobiście przed ewentualnym samobójstwem broni po prostu wola życia – tak jak terminator po prostu nie mogę wykonać procedury, która miałaby mnie zlikwidować, lub choćby uszkodzić (już wiadomo, dlaczego jestem takim tchórzem). Ale gdyby nie to, czy coś by stało na drodze? Na myśl przychodzi tylko cierpienie przez taki akt wywołane. Przyjaciele? Nie bardzo. Może to cyniczne, ale przypuszczam, że moja śmierć wywarłaby na nich podobne efekty co na mnie ich – z początku szok, ruminacja straconych możliwości, ale po krótkim czasie człowiek by się uspokoił, trochę zapomniał i byłoby okej. Rodzice? W moim przypadku może miałoby to znaczenie, bo doceniam fakt, że dla porozumienia się ze mną byli skłonni do dużo większych poświęceń niż ktokolwiek z przyjaciół. Ale z drugiej strony, ci idioci sprowadzili mnie na ten świat, a gdybym układał dekalog, to byłby jeden z najważniejszych grzechów. Więc ogólniej stwierdzam: powołanie kolejnego człowieka do życia jest zbrodnią na tyle ciężką, że rozpacz po utracie dziecka będzie adekwatną karą. I jedynym istotnym problemem pozostaje rodzeństwo – nawet jeśli nie trzyma się zbyt blisko, to i tak śmierć jednego z nich na zawsze skrzywiłaby życie pozostałych, którzy na to nie zasłużyli.

Tak więc, drogi czytelniku, jeśli życie ci zbrzydło i chcesz się zabić, a jesteś jedynakiem – ja cię powstrzymywać nie będę. Jeśli natomiast posiadasz rodzeństwo (nawet bardzo irytujące), to niestety musisz się, cieciu, ogarnąć. Howgh.

Expecting shitstorm in...
3...
2...
1...

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Cel (też zły) - cz. 2

Antyerotyzm - ciąg dalszy.

Gdyby ktoś miał wątpliwości - nazwa temu mojemu stanowisku została nadana ad hoc, nie wiem, czy jest udana, ale nie o nią przecież chodzi. Jeśli się przemogę i rozpiszę porządniej to okaże się, że mój antyerotyzm jest częścią szerszego poglądu, ku któremu powoli się skłaniam, który też sam nazwałem i który nie pozostawia cienia wątpliwości co do stanu mojego zdrowia psychicznego.

A teraz powróćmy do jednej z moich ulubionych czynności, jaką jest mówienie ludziom, dlaczego to, czego pragną, jest szkodliwe. To mi przypomniało jedno piękne motto, które chyba zaraz dodam do mott po prawej: "powiedz mi, czego pragniesz, a ja powiem ci, jak się obyć bez tego".

Zapewne każdy, kto czyta ten tekst (ja?) zna przypadki ludzi, którzy desperacko pragnęli kogoś mieć, być mani przez kogoś, być z kimś i żeby ktoś był z nimi. Nie lubimy samotności - teza zupełnie oczywista, bo przecież takie zachowanie jest naturalne. Jest to wyraz instynktu stadnego, który prawdopodobnie przyczynił się do zwiększenia naszej przeżywalności, oraz instynktu... rozrodczego, który jest istotą rozwiniętego życia (nie muszę chyba dodawać, że nie używam tu żadnych naukowych terminów, a jedynie roboczo nazywam zjawiska, o których mówię, więc proszę mnie nie posądzać o ekstrapolację)! Z drugiej jednak strony właśnie przy ucieczce od samotności stajemy się najbardziej żałośni. To uciekając od samotności ukrywamy swoje wady, przypisujemy sobie nieposiadane zalety, wstydzimy się siebie na tylu różnych poziomach, popełniamy masę drobnych łajdactw, manipulacji, tracimy dobre imię (te zarzuty dotyczą uciekania przed dwojaką samotnością - zarówno w sensie miłości, jak też po prostu innych ludzi, których z reguły chcemy mieć wokół siebie). Wierzymy, że w gronie fajnych ludzi my też będziemy fajni, że z odpowiednią osobą życie nie będzie takie bolesne/trudne/dziwne/nudne. Co więcej, część z nas (trudno mi oszacować, jak duża) może się chyba faktycznie poczuć fajnie, gdy im się uda.

Moja odpowiedź: umiemy sobie wmówić, że fajnie nam jest w związku i czujemy się fajnie. Przez całe życie wmawiamy sobie, że w odpowiednich warunkach (przy boku odpowiedniej osoby, w wesołej grupie) wszystko się poprawi, dzięki czemu mamy nadzieję, a kiedy uda się w takiej sytuacji wreszcie znaleźć, czujemy się w obowiązku czuć się szczęśliwymi (mechanizm zainwestowanych środków), więc syntetyzujemy w sobie zadowolenie.

Mój postulat: możemy w sobie zsyntetyzować zadowolenie i bez tego. Po co więc mamy się upokarzać, upodlać, wstydzić? Powiedziałbym: "być, kim nie jesteśmy", ale trudno mi uwierzyć, by była sytuacja, w której możemy "być, kim jesteśmy", bo trudno mi w ogóle uwierzyć, byśmy jacyś byli. Ale z drugiej strony, jest sporo społecznego udawania, którego możemy się pozbyć. Samotność nie jest taka zła! Jest jak straszny potwór, który goni nas, gdy uciekamy, a gdy wreszcie się odwrócimy, okazuje się, że jest to wesolutki potworek, który po prostu się z nami bawi. Jestem pewien, że dla każdego jest przeznaczona jedna wyjątkowa, wspaniała osoba - to on sam (lub ona sama). Jeśli nauczysz się dobrze bawić we własnym towarzystwie, zabiegać o swój własny szacunek (a jednocześnie być dla siebie najsurowszym krytykiem), jeśli staniesz się człowiekiem, z którym sam byś się zaprzyjaźnił - będziesz człowiekiem fajnym również dla innych, co wciąż pewnie będzie cię obchodzić, ale nie będzie już miało kluczowego znaczenia.

Mój postulat ma szansę przemówić do kogokolwiek chyba tylko wtedy, gdy ten ktoś przyjmie założenie wstępne, które legło u podstaw postulatu antyerotycznego. Niby dość proste to założenie, ale gdy je wymyśliłem (i natychmiast przyjąłem), poczułem się prawie jakbym doznał oświecenia. Oto moje założenie: Człowiek odczuwa nieokreślony, nieograniczony i niespełnialny popęd. Seksualność nie jest jego zaspokojeniem - jest po prostu pierwszym paliatywem, który komukolwiek przychodzi na myśl.

Wbrew pozorom nie wydaje mi się, by był to pogląd Schopenhauerowski. A z Freudem chyba stoi w jawnej sprzeczności. Na razie nie znalazłem żadnego wrednego sukinkota, który odebrałby mi pierwszeństwo w dojściu do owej trzy-czwarte-mądrości, ale przypuszczam, że takowy istnieje i odrobina erudycji wystarczyłaby, żeby drania znaleźć. Gdyby kiedyś przypadkiem ktoś to czytał, to niech się zastanowi nad tymi słowami oraz kwestią tego, kto mógł coś takiego napisać, a efekty owego zastanowienia umieści w komentarzu.

Głupie parę akapitów, a pisałem je przez godzinę - no cóż, takie moje tempo. Będę jeszcze wracał do tych tematów i powtarzał swoje (pół)mądrości. Chciałem dzisiaj przejść już do trudnej dla mnie kwestii - spowiedzi z tego, w jaki sposób pogląd antyerotyczny jest wygodny dla mnie osobiście. Będę musiał ją poruszyć w kolejnej kontynuacji (jeszcze się z tego zrobi antyerotyczna moda na sukces... hmmm, niezła zagadka: o czym mogłyby powstać tysiące odcinków anty- lub nawet aerotycznej mody na sukces?).

Zaczynam lubić tego bloga.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Cel (też zły) - cz. 1

Znalazłem już jeden cel, jaki mógłby spełnić ten blog, a który miałby dla mnie jakieś faktyczne znaczenie (czy znaczenie może być faktyczne?) - otóż gdybym przedstawił tu swój antyerotyczny światopogląd, a potem opisał historię swoich relacji z kobietami, ktoś (teoretycznie) mógłby to zrozumieć i wypowiedzieć się, czy według niego jest to pogląd, który ma po prostu służyć moim prywatnym interesom, czy też jest dla mnie wystarczająco niewygodny, by uznać go za... idealistyczny (chciałoby się rzec: altruistyczny, ale wydaje mi się, że żadnej części mnie nie powinno się określać tym przymiotnikiem). Potrzebne mi to, gdyż w myślach prowadzę coś w rodzaju krucjaty przeciw światopoglądom pozornie idealistycznym - wydaje mi się, że ogromna większość wygłaszanych prawd ma na celu polepszenie szeroko rozumianej sytuacji towarzyskiej mówiącego (rodzaj męski został tu użyty nie tylko dlatego, że jest w naszym języku traktowany jako domyślny).

Poczułem się nieco przytłoczony. Oto prosta lista rzeczy, które proszą się o opisanie/spisanie, wyciągnięta z tak krótkiego zaledwie akapitu:
1. Antyerotyczny światopogląd
2. Historia moich relacji z kobietami
3. Problem z pseudoidealizmem
4. Faktyczność znaczenia, kwestia rodzaju, oraz próba wyjaśnienia, dlaczego takie rzeczy nie muszą być nudne (choć w tej chwili trudno byłoby mi takie wyjaśnienie stworzyć choćby w zarysie)
5. Kolejna porcja tłumaczeń, że to co piszę, nie powinno brzmieć tak, jak prawdopodobnie brzmi w głowie czytelników. Chyba nie każdy dobry tekst może obronić się sam.

Oczywiście przy każdym z tych tematów pojawiłoby się/pojawi się kolejne kilka takich rzeczy. Każdy z nich da się wytłumaczyć w paru zdaniach, ale zdania te trzeba potem dookreślać i tłumaczyć, prawdopodobnie w nieskończoność. Możliwe, że zacznę i nigdy nie skończę, ale jak nie zacznę to nie skończę na pewno, więc do dzieła.

1. Antyerotyzm.

W czasie świąt, przerw międzysemestralnych oraz wakacji pomieszkuję ostatnio u rodziców, którzy posiadają jedno dobrodziejstwo kultury, do którego dostęp został mi (przeze mnie) odmówiony tam, gdzie mieszkam normalnie. Korzystam więc, ile mogę, z rozkoszy bezmyślnego, o-czym-innym-myślnego lub czasem zupełnie uważnego wpatrywania się w ekran. Nadrabiam zaległości w hollywoodzkich i pozaamerykańskich filmach (często takich, które nigdy nie trafiły do polskich kin). Prawie wszystkie śmiało uznaję za popkulturę. Prawie wszystkie przekazują widzowi wiadomość, że miłość jest w życiu najważniejsza. Prawie wszystkie dają do zrozumienia, że człowiek samotny to po prostu nieudany (najczęściej nieśmiały) amant. Dalej: jedyna książka Coelho, którą przeczytałem (co lepsi poloniści wieszają na gościu wszystkie psy, więc musiałem sprawdzić, zanim i swoje powieszę; jakby co, książką tą był "Zahir") wprost ujawnia bezdyskusyjne dla siebie założenie, że człowiek nie może żyć bez miłości. Z pewnością znane wam jest powiedzenie, że celu w życiu nie trzeba znaleźć, że można go spotkać i z nim (częściej: nią, ponieważ patriarchat wciąż silny) porozmawiać, a nawet prze...komarzać się. Hollywood często korzysta z tego schematu: bohater jest zagubiony, dopóki nie znajduje miłości swego życia lub (wersja pozornie ambitniejsza) nie zostaje ojcem (tak, tak, patriarchat wciąż silny; filmy o matkach też widywałem, ale w nich kiedyś znalazłem inny schemat, a później go zapomniałem).

Problem w tym, że pożyłem już trochę i nigdy ani nie widziałem, żeby miłość była odpowiedzią na jakiekolwiek pytania, ani też żeby ludzie zakochani stawali się wyraźnie lepsi. Co więcej, nie słyszałem nawet żadnej wiarygodnej relacji tak twierdzącej. Z moich obserwacji wynika, że gdy żałosny człowiek ma dziecko, staje się żałosnym rodzicem, porównywalnie niedojrzałym. Gdy cyniczny egoista się zakochuje (tak, on też może), po prostu wykorzystuje innych w służbie swojej miłości. W końcu musiałem więc skonfrontować składowe tego dysonansu i wyjaśnienie znalazłem, gdy jako aparatury umysłowej użyłem przemyśleń związanych z dalej opisanym pseudoidealizmem.

Mój wniosek wygląda następująco: cała ta apoteoza miłości ma z jednej strony legitymizować naszą wieczną chęć sparowania się lub po prostu seksu (przypomnijmy sobie częsty motyw bohaterów, którzy grawitują wokół siebie, mimo, że z jakichś względów ich bycie razem byłoby nie w porządku - z reguły więc poprzestają na jedno- lub kilkukrotnej kopulacji; implikowanym wyjaśnieniem i morałem jednocześnie jest: nie można stawać na drodze miłości lub coś w ten deseń; tego samego wyjaśnienia można także użyć w życiu, gdy ma się ochotę na cudzego małżonka lub posiada się już własnego), a z drugiej pozwala małym ludziom o nieciekawych życiach, jakimi wszyscy jesteśmy, by wierzyli, że spotyka ich coś absolutnie cudownego - i ważnego - czyli miłość. Taki produkt fantastycznie się sprzedaje, bo kto z nas nie ma ochoty podupczyć (ciekawe, że nie widzę w języku polskim ekwiwalentnego wyrazu, który obejmowałby również perspektywę kobiecą; patriarchat?) i poczuć się ważnym jednocześnie?

Czyli co, miłość nie istnieje? Trudno powiedzieć. Jako wielka, potężna i dobra siła - nie. Jako życiowy cel, odpowiedź na pytania - nie. Jako element codzienności, dotykający prawie wszystkich, który, tak jak inne, może zostać przekuty w coś fajnego - chyba tak. Miłość a empatia to dwie różne rzeczy, które mogą, ale nie muszą współwystępować. Miłość nie tłumaczy ani tym bardziej nie usprawiedliwia łajdactw popełnianych w jej imieniu.

To wszystko powiedziane było w wielkiej ramie "wg mnie" oraz oczywiście o miłości-amor. Miłość-caritas to troszkę inna para kaloszy, a ujednolicenie ich wydaje się kolejną manipulacją społeczeństwa chcącego podupczyć. Na razie rzeknijmy tylko, że miłość-caritas łajdactwa tłumaczy, ale wciąż nie usprawiedliwia. Przynajmniej nie sama jedna.

To ustaliwszy, możemy przejść dalej: pewnie każdy z nas uczestniczył w sytuacji, kiedy kogoś seksualnie pasywnego, zagubionego, dziwnego czy w inny sposób innego podejrzewano z miejsca o jakieś nietypowe preferencje seksualne z homoseksualizmem na czele. Mnie zdarzyło się to już co najmniej kilkakrotnie (tzn słyszeć takie wypowiedzi pod czyimś adresem, bo oczywiście nie wiem, ile razy sam byłem ich celem, ale przypuszczam, że nawet więcej). Zwróćmy ponadto uwagę na skalę oddziaływania homofobii, ruchów broniących homoseksualistów, represji wobec ludzi o dziwnych fetyszach itd (nie dotyczy to nadużyć seksualnych - mówię tylko o tych, którzy to, co robią, robią tym, którzy chcą, żeby im to robiono). Jeśli zwrócimy uwagę, że dotyczy to zachowań intymnych, które nie mają z reguły bezpośredniego wpływu na życie społeczne, siła jest zaskakująco wielka, prawda? Myślę, że może to być skutek apoteozy miłości (nie jestem jednak pewien). Z całą pewnością zaś jest to z nią powiązane (mogą po prostu pochodzić ze wspólnego źródła). Czas więc, żeby ktoś powiedział: wcale nie jest takie ważne, co kto komu i gdzie wsadza.

CDN.

PS.: Lekturą dodatkową do powyższego wykładu jest motyw celu w życiu u Wilqa, bohatera słynnego polskiego antykomiksu.