wtorek, 20 grudnia 2011

Historia Królestwa Bałamątku, cz. 1

Czas może, by napisać coś więcej o Bałamątku. W końcu historia jego secesji od Polski jest jedną z najpiękniejszych opowieści patriotycznych ostatniego wieku, mimo, że udaną. Jak wspomniano wcześniej, za czasów obecności w RP możliwości turystyczno-ekonomiczne Bałamątku oraz sąsiadujących z nim miejscowości nie były w pełni wykorzystane. Ot, parę osiedli domków na sprzedaż/wynajem w Dębinie, jednakże cały prawdziwy ruch zbierały bardziej przystosowane turystycznie Rowy, czy nawet malutkie Poddąbie. Wszystko to do czasu, aż w Bałamątku pojawił się wizjoner, który dostrzegł ogromny potencjał samego Bałamątku, jak też sąsiadujących z nim miejscowości, zaplanował potrzebną infrastrukturę, wyliczył potrzebne środki, aż wreszcie, z gotowym planem, zgłosił się do urzędu gminy Ustka . Ponieważ informacja o niepodległości Królestwa Bałamątku obiegnie media nie wcześniej niż za parę miesięcy, a tożsamość wspomnianego wizjonera nie jest publicznie znana, powstrzymamy się na razie od jej zdradzenia - tajne służby, np. polskie, mogłyby pokusić się o atak personalny. Tajemniczego wizjonera będziemy więc nazywać Panną X (jako powód  takiego pseudonimu można przytoczyć znany fakt, że tajemnica oraz niezamężne kobiety jako obiekty seksualne przyciągają publiczność).
   Panna X nie została w urzędzie gminy Ustka potraktowana poważnie - niższe instancje odrzuciły projekt nie obejrzawszy go, zaś pani wójt odmówiła spotkania. Posławszy więc na odchodnym list do premiera, spróbowała Panna X stworzyć polityczny ruch oddolny - powiedziała mieszkańcom o forsie. Zbierała osobno mieszkańców każdej wsi jako potencjalny inwestor i pracodawca (a trzeba dodać, że faktycznie miała trochę grosza) i snuła opowieści o przyszłej wielkości całego regionu, jeśli tylko się ów region zbierze, zewrze i zainwestuje sam w siebie.
   Przedsięwzięcie ruszyło mozolnie. Żeby inwestycje miały jakiekolwiek szanse powodzenia, powołano do ich wykonania spółkę Balax, która z kolei utworzyła kilkanaście spółek celowych, mających zajmować się poszczególnymi projektami. Gdy wstępne projekty były gotowe, należało ujednolicić stan posiadania gruntów inwestycyjnych, tzn. przejąć je od rozproszonych właścicieli. Ponieważ owa wielka inwestycja (możemy nawet nazywać ją Inwestycją) miała charakter nie tylko biznesowy, ale również społeczny, skupowano od właścicieli grunty po obniżonej cenie rynkowej, płacąc udziałami w Balaksie. Niestety, duża część drobnych posiadaczy ziemskich (a i kilku większych) postanowiła zarobić lepiej od innych, wstrzymali się więc ze sprzedażą swych ziem, pozwalając sąsiadom najpierw sprzedać swoje. W ten sposób, po pewnym czasie, teren pod daną inwestycję (np. dwanaście hektarów pod park rozrywki) był niemal gotów, jednak wycięte z niego było kilka małych (półhektarowych, czasem mniejszych) działeczek, co zamiast placu czyniło zeń labirynt. Oczywiste było, że bez wykupu tych kilku działek parku się zbudować nie da, a na kupno działek dotychczasowych poszło już tyle potencjalnych pieniędzy, że bardzo kosztowne byłoby przeniesienie inwestycji w bardziej przyjazny rejon. Trzeba więc było płacić cwaniaczkom dwa-trzy razy więcej i mieć nadzieję, że mściwi sąsiedzi zatłuką ich kiedyś szpadlami.
   Pomimo takich obstrukcji Inwestycja już niedługo miała nabrać impetu - odpowiednie grunta zgrupowano w końcu w odpowiednich rękach, zaczęto umawiać firmy budowlane, złożono w urzędach podania o odpowiednie pozwolenia - i właśnie w tym ostatnim zakresie pojawiła się przykra niespodzianka. Okazało się, że plan nie przewiduje takich obiektów i nic się z tym nie da zrobić. Trudno było wręcz dowiedzieć się, jaki oraz czyj plan. Padały nazwiska kilku wójtów, sołtysów, pracowników administracyjnych, wreszcie wojewody Stachurskiego, jednak nigdzie nie znajdowano właściwego wyjaśnienia.
  Na plus całej tej sytuacji policzyć można fakt, że Panna X - posiadająca rzadką w Polsce umiejętność rozmawiania z urzędnikami bez zrażania ich do siebie - zaskarbiła sobie sympatię wielu osób w administracji, rzec by nawet można, że z niektórymi się zaprzyjaźniła. Dopiero od nich, pomniejszych pracowników wielkich urzędów - rzec by można: szczurów urzędowych - dowiedziała się, że dyrektywa niedopuszczająca znaczniejszego rozwoju infrastruktury turystycznej we wsiach pomiędzy Poddąbiem a Rowami przyszła aż z Warszawy.
  "Relikt popisowski", natychmiast pomyślała Panna X, gdyż spotykała już podobne dyrektywy zgodne z idiosynkrazjami oraz prywatnymi agendami zarówno pseudokonserwatywnych jak i konserwatywnych polityków populistycznych. Przyjaciele z Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku poinformowali ją jednak, że - choć wszelkie dowody na piśmie już dawno zniszczono - dyrektywa przyszła z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w czerwcu 2009.

Dalszą część zawiłej i obrazoburczej historii wyzwolenia Bałamątku opublikujemy wkrótce.

sobota, 17 grudnia 2011

Hierarchia społeczna a w nosie dłubanie

 Siedzą.

Dłubią wszyscy, bo co tu i nie dłubać? A jak tu nie dłubać? Ale dłubać też nijak, bo w końcu nie wypada. Więc dłubią, acz ukradkiem. Wszyscy siedzą, wszyscy dłubią, a wygląda jakby nikt nie dłubał (choć wciąż wszyscy siedzą). Choć to w sumie zależy dla kogo. Co i rusz jeden siedzi, patrzy, odwraca wzrok i nagle widzi, widzi drugiego, jak w nosie dłubie z całą odrażającą dłubliwością. To ten jeden, co widzi,  sam tym bardziej się mityguje, gdy widzi, jak to łatwo zobaczyć, a tym bardziej ukradkiem dłubie, a tym bardziej niby że nie dłubie, a jak sobie dłubnie czasem. Na nim jednak upokarzająco spoczął na chwilę wzrok trzeciego, dostrzegając nikczemne a pokątne jego ruchy, i z całą surowością już ów trzeci wpatrywać się weń zaczął. Więc i ten na trzeciego wzrok swój z całym ciężarem i z całą drobiazgowością skierował - i nic. Trzeci jak siedział, tak siedzi, tylko sroży się, gdy patrzy, a patrzy czas cały. Tak bez przerwy patrzy, że pierwszy nawet się poddłubywać przestał, no bo jakże tu, pod takim wzrokiem...? Wstyd i samobójstwo.

Wszsyscy wzajem pilnowali się różne przy tym inne rzeczy czyniąc, jako to rozmawiając, poczęstunkiem delektując się lub kawę pijąc, tym się jednak zajmować niekoniecznie potrzeba. Przede wszystkim bowiem czuwali ci dłubacze, i dłubali czuwacze, i nic innego tak wielkiej wagi dla wartości ich jako ludzi nie miało. Niektóren z dłubaniem swym krył się tak niewprawnie, bez gracji ni wrażliwości, że wszystkich wzrok oburzony przyciągał, i nikt o takim sądzić dobrze prawa nie miał. A innego już kilku tylko widziało, gdy chusteczką twarz niby z wilgoci ocierając, zręcznymi, z dawna ćwiczonymi ruchy nos sobie świdrował. W takiej więc hierarchii przebywali, że kto kogo przy czym zobaczył, tego z całą pewnością mógł nie szanować, a kogo nie zobaczył, tego podejrzewać musiał jedynie (i drżał ze strachu, gdyż sam przy rzeczach niegodnych widzianym mógł być, nie przez tego przez siebie widzianego, gdyż temu z pewnością bystrości brakowało, lecz przez niewidzianego, niezłapanego, nieuchwytnego - tak więc przed nim niejako zawczasu, w imię braku nadziei, korzył się w duchu).

A jeden taki musiał być, którego żaden inny przy w nosie dłubaniu nie spostrzegł. On wszystkich widział, wszystkich oceniał i wszystkich znał. On królem był nienazwanym wszystkich dłubaczy. Nie mógł jednak prawdziwej sprawować władzy, ponieważ, choć widział, kto co robił, nie widział, co kto widział, a dopiero wtedy pogrywać mógłby drobniejszymi przywidzeniami i pełną kontrolę mieć nad współdłubcami. Pierwszym był, ale wśród równych.

czwartek, 10 listopada 2011

Gady w Królestwie Bałamątku

W Królestwie Bałamątku zapanowały dziwne czasy, którym winne niewątpliwie były gady. Węże węszyły po jaskiniach, żółwie chowały głowy w piasek, zaś krokodyle przestały polować. Siedziały tylko zanurzone w wodzie i wystającymi ponad jej poziom oczkami wgapiały się w zwierzęta przybywające do wodopoju oraz Niemki, które opalały się topless na plaży. Zapytać można: gdzie w tym czasie byli Niemcy, że nie bronili swych kobiet przed lubieżnie załzawionymi oczyma łuskowatych? Ano wesołe niemiaszki przesiadywały całymi dniami w słynnych bałamąckich kasynach, dzięki którym na ową bananową monarchię mówi się czasem "przypolskie Las Vegas" - co ciekawe, dwa największe kasyna nazywają się "Las Wegas" i "Las Pegaz", co elegancko wpisuje się w starą polską tradycję pierdolenia różnych nazw.

Zapewne niektórym nasuwa się pytanie, skąd nad Bałtykiem (Królestwo Bałamątku znajduje się w okolicy Słowińskiego Parku Narodowego, pomiędzy Ustką a Rowami, i dzieli na trzy obszary administracyjne: Dębina, Bałamątek Właściwy wraz z Objazdą oraz Machowinko, które, z uwagi na panujący tam aktualnie trend, ma zostać przemianowane na Machopiwko) biorą się krokodyle. Odpowiedź aż razi swą prostotą: nawieziono ich. Od kiedy, w marcu br., Królestwo Bałamątku ogłosiło swą niepodległość od Rzeczypospolitej Polskiej (która tylko dlatego nie użyła wojska do okupacji Bałamątku, że a) dano jej do zrozumienia, że straszliwy sekret kryjący się pod wysepką na jeziorze Gardno może zostać ujawniony, oraz b) fakt ogłoszenia przez Bałamątek niepodległości nie został upubliczniony), kierują nim iście noeistyczne zapędy i sprowadza na swoje tereny niewielkie ilości przeróżnego zwierza. Tak więc gdy mowa jest o bałamąckich wężach, może chodzić nie tylko o zaskrońce, ale także grzechotniki, dusiciele lub padalce, formalnie będące jaszczurkami, zaś podróżując przez słynne bałamąckie łąki (zwłaszcza w rejonie Machowinka) napotkać można żyrafy, jaki, oposy, zebry czy nawet tygrysy, czasem zdechłe, bo klimat nie służy.

Wracając do Niemców, stali się oni solą w oku Jana Olecha, burmistrza Ustki, według nieformalnych źródel obwinianego przez Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę o utratę rdzennie polskiego Bałamątka, ponieważ w jego (Bałamątka) polskich czasach ani im (Niemcom) się śniło masowo tam przyjeżdżać. Gminy podupadały, będąc tak blisko morza, a jednak (poza Dębiną) go pozbawionymi. Teraz jednak, dzięki sprawnemu systemowi zarządzania tłumem Królestwo Bałamątku może poszczycić się ponad tysiącem zagranicznych turystów rocznie (dane z okresu 2011-2011), a przeciętna suma zostawionych przez turystę podczas pobytu pieniędzy jest dwukrotnie wyższa niż w pobliskich gminach polskich, głównie dzięki rewolucyjnemu pomysłowi króla, by zgrupować dużą liczbę tzw. jednorękich bandytów i w ten sposób stworzyć największe w tej części świata centrum hazardu, który w Bałamątku jest całkowicie legalny, ale też wysoko opodatkowany. Efektem tego wszystkiego Bałamątek jest typowany przez wiedzących o jego istnieniu ekspertów na turystyczną stolicę północnej Europy Środkowo-Wschodniej w roku 2015 oraz na gospodarza letnich igrzysk olimpijskich w roku 2036, co (znów według nieformalnych źródeł) wywołuje w burmistrzu Ustki nagłe ataki nieopanowanej agresji.

Wracając do bałamąckich gadów, nie mają się one dobrze. Okoliczni mieszkańcy twierdzą, że gadom odpierdoliło. Problemowi zaradzić może tylko słynna w tych okolicach Maria, dla przyjaciół Marysia. Kim ona jest? O Marysi mówią, że to miejscowa dobra dusza, ksiądz w spónicy - kto ma problem, temu Marysia zawsze pomoże, a jak nie pomoże, to chociaż powspółczuje i zaproponuje "macho winko", bądź ostatnio "macho piwko". Nie wiedzieć tylko czemu ludzie wciąż zakładają, że rodzice Marysi nie żyją, a ona sama ma jakąś predylekcję do niskich ludzi w dużych ilościach.

Jedno jest pewne: w najbliższym czasie Marysia zmierzy się z problemami bałamąckich gadów i w tym trudnym zadaniu będzie potrzebowała każdej możliwej pomocy. Jeśli więc zechcieliby państwo wspomóc ją niewielkim datkiem, prosimy wysłać sms "SIEDMIU KRASNOLUDKÓW" na numer 3872 lub zarejestrować się i dokonać wpłaty w serwisie http://superporno.gov.bl/

Będziemy starali się informować Państwa na bieżąco o rozwoju sytuacji gadów w Królestwie Bałamątku.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Le wiadomości ekonomiczne i inne chujki.

Kiedy Grecja mierzyła się z widmem natychmiastowego bankructwa, inwestorzy tracili zaufanie do wszystkich rynków wschodzących, więc rykoszetem obrywała i złotówka (a Chiny to nie rynek wschodzondzy?). Gdy wraz z Włochami, Hiszpanią i Portugalią przed widmem bankructwa stawiano Unię Europejską, rykoszetem, jako jej część, obrywała Polska, takoż i złoty. Kiedy poleciały Stany oraz ichni dolar, znów rykoszetem obrywa złotówka. Dziękować Bogu, że inflacja dolara mozambijskiego nie powoduje rykoszetowej inflacji złotego.

*
Andrzej Lepper na 90% nie żyje. Koroner po wielu profesjonalnych testach stwierdził, że z całą pewnością nie reaguje na szturchanie. Czy to znaczy, że Balcerowicz może wrócić?

Btw mam takie dziwne przypuszczenie, że dostawszy władzę, rzeczony Balcerowicz byłby w stanie rozwiązać problem polskiego długu w ciagu zaledwie kilku ciężkich lat. Europejskiego tylko odrobinę dłużej. Muszę jednak przyznać, że mówi teraz przeze mnie wiara, nie racjonalny pogląd.

*

Ostatnio mam w głowie masę rzeczy z szerokiego spektrum humanistycznego, a nie tylko te głupie rynki, ale kiedy mam czas oraz siłę by przysiąść i coś napisać, niewiele w owej głowie pozostaje, tak więc tym razem wiadomość dość przypadkowa. Ale też te rynki (głównie nasz) naprawdę ciekawe - dzisiaj zaczęło się od wielkich wzrostów, a skończyło na bardzo interesujących spadkach. Nie miałem czasu poanalizować, ale w kwestii znaczenia dnia dzisiejszego dla rynków międzynarodowych rysowałbym analogię do chuja wbitego w jabłoń - z czasem może dowiemy się, o co chodzi, ale na razie za wcześnie, by cokolwiek mówić.

*
P.S.: Następna przygoda Artura Krzykadełki mogłaby dotyczyć giełdy. Pies Skafander zostałby foreksowym Market Makerem (rozróżnienie pomiędzy brokerami MM a ECN) i trzepałby kasę z zerowania swoich klientów. Sam Krzykadełko zostałby profesjonalnym oszustospekulantem, takim, na jakiego niektórzy kreują tajemniczego Don Patro. Tytuł książki: "Artur i Maszyna do Robienia Pieniędzy", wydawnictwo W.A.C., należy spodziewać się w empikach w lutym 2012 (jeśli jeszcze świat będzie istniał).

P.S.2: Wulgaryzmy mnie pochłaniają. Bez nich wypowiedź (własna) wydaje mi się ugrzeczniona, ocenzurowana, nieszczera [wstyd przyznać, ale ostatnio myślę często za pomocą chujów i kurew - jeśli bez gniewu i autoironicznie (a przynajmniej autotelicznie), to brzmią wesoło, poniekąd poetycko]. Stąd konieczność dodania chujków w tytule, by uniknąć pretensjonalności. A 'le' to taki żarcik z mejnstrimem, który nie uważa się za mejnstrim (przy okazji, ów wyraz tak istotny - mejnstrim -  chyba powinniśmy zaadaptować w takiej rodzimej pisowni, gdyż stał się on zbyt mejnstrimowy, by doń używać obcej wymowy; w końcu niemal wszystkie używane przez nas wyrazy kiedyś były obce).

środa, 29 czerwca 2011

Powrót. Historycy.

Niniejszym stwierdzam, że dość już tego pierdolenia (w paradoksalnym znaczeniu: milczenia). Przez pewien czas nie wypadało się zajmować takimi bzdetami jak blogi, czasy te jednak oficjalnie zakańczam. Równocześnie ostrzegam, że w ostatnich dniach znajduję się w cokolwiek wszetecznym humorze. Termin chyba nie był tu wyjaśniany, więc pozostaje się domyślić, zapytać mnie albo skoczyć z wysokiego budynku.

*
Niedawno trochę się dowiedziałem o historii, więc pragnę się podzielić. Idzie to tak: początki wszyscy znamy, dwudziesty wiek takoż, potem idzie lekki rozpiździaj, trochę średniowiecza, następnie w dwudziestym piątym wieku mamy coś na kształt poprawionego dwudziestego, a w dwudziestym szóstym wreszcie przyzwoity dwudziesty pierwszy, skokowy rozwój nauki, singularity i takie tam posrajgłówki (właśnie w tym momencie wykoncypowałem ów piękny leksem; rodzaju żeńskiego jest on), wreszcie na początku dwudziestego siódmego rozpracowana zostaje podróż w czasie. Do tego momentu oczywiście cały biznes przejęły i nim zarządzają inteligentne maszyny, kontynuujące i rozwijające ludzką kulturę, jak również dbające o ludzki byt. A sami ludzie? Cóż - przestarzali, niedoskonali, nie nadawali się do żadnej pracy, ich egzystencja stała się więc cokolwiek nudnawa. Z wielką radością powitali więc możliwość rozrywkowej podróży w czasie (którą, co ciekawe, maszyny wcale nie były tak bardzo zainteresowane - pewnie dlatego, że spokojniejsze, mądrzejsze i w większym od ludzi poważaniu mające matematykę). Co się okazało? Otóż epickie bitwy cieszą z reguły tylko raz - człowiek szybko się orientuje, że tak przygnębiających rzezi nie chce więcej oglądać (tym bardziej, że dwudziestosiódmowieczni ludzie już nie zabijają swego jedzenia), a ogólniej to historyczne momenty formujące ludzkość okazują się nieco przereklamowane. Co nie znaczy, że nie ma na nie chętnych. Niemal cała czasomigracja (choć są to jedynie krótkie wizyty, nie migracja w naszym rozumieniu) z lat 2606-2614 odwiedzała istotne momenty historyczno-polityczne. Zrobiły się przez to niezwykle tłoczne - przykładowo na rok 2654 uważa się, że zabójstwo Gajusza Juliusza Cezara obserwowało około trzystu poukrywanych w różnych miejscach czasohistoryków. Nie trzeba zapewne dodawać, że skoro dla dwudziestopierwszowiecznych ludzi niewpływanie na historię wydaje sie jedynym sensownym wyjściem, to dla dwudziestosiódmowiecznych tym bardziej. Jednakże każdy chce latać w przeszłość (jedyna naprawdę prawdziwa rozrywka), tsk więc co bardziej znane wydarzenia (a wkrótce i te mniej znane) stały się tłoczne - na tyle, że dalsza publiczność groziła ujawnieniem i zmianą historii. Kolejne zatem pokolenia historyków musiały podróżować do mniej oblężonych - a więc po prostu mniej znanych - miejscomomentów historycznych. Najciekawsze okazały się: koniec XX wieku i początek XXI. Co by nie mówić, był to szczyt rozwoju ludzkości aż do XXVI wieku.
Półwiecze 1975-2025 było najbardziej obleganym czasem dla historyków przez (jak dotychczas, tj. do roku 2654) około 40 lat. Uwzględniając fakt, że przeciętny przedstawiciel piętnastomiliardowej (plus minus miliard na przestrzeni lat) ludzkiej populacji spędza 21 dni w czasach historycznych na jeden w swoich własnych (z tego powodu nominalna średnia ludzkiego życia dramatycznie spadła, do ok. 7 lat) daje to straszliwą ilość osobomigracjodni na te marne pięćdziesiąt lat. A do tego dochodzi podobno ponad drugie tyle z lat następnych!
Cóż z tego wynika dla nas, dwudziestopierwszowieczniaków? Już odpowiadam. Czy mieliście kiedyś wrażenie, że ktoś was obserwuje, mimo, że nikogo w okolicy nie było? No więc był. Idąc podczas spaceru wśród zieleni, możecie być pewni, że za którymś krzakiem, drzewem lub żywopłotem czai się jakiś historyk z dwudziestego siódmego wieku. Ale bardziej prawdopodobne, że za każdym krzakiem czai się kilku. Tylu ich naleciało.
Zatem, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o przyszłości, uczynić swoje życie ciekawszym, poznać sympatycznych ludzi lub po prostu utrudnić im pracę, zbierajcie kamienie (najlepsze są te wielkości pięści) i systematycznie rzucajcie nimi (byle mocno) w okoliczne krzaki, korony drzew, za murki i ogólnie wszędzie, gdzie sami byście się schowali, by obserwować ludzi. Zdziwicie się, jak szybko, po dobrym rzucie zza krzaka wyjdzie cherlawy jegomość, masując spuchniętą potylicę i zacznie was przepraszać. Ja dzięki tej technice dowiedziałem się tych wszystkich rzeczy o przyszłości.
Przy okazji chciałbym zwrócić waszą uwagę na to, jak ciekawym obiektem jest kamień i ile ma zastosowań: od posiłku, przez broń i aparat higieniczny, aż do afrodyzjaku.
Grupa uczonych pod moim przewodnictwem przeprowadziła w ostatnim miesiącu  testy terenowe kamieniowej techniki wykrywania czasohistoryków. Oto wybrane fragmenty wyników:
Średnio na każde 1000 losowych rzutów kamieniem w potencjalne miejsca ukrycia (termin zdefiniowany gdzie indziej, zasadniczo zbieżny z przedstawionym przeze mnie opisem):
trafiano 2,2 ssaki niehumanoidalne (oba gryzonie), w tym 0,79 ze skutkiem śmiertelnym
trafiono 27,3 ssaków humanoidalnych (zakłada się, że wszystkie należą do homo sapiens), z czego spotkanie trzeciego stopnia nastąpiło z 21,1 z nich, podczas gdy 5,9 uciekło (ich przynależność do gatunku homo sapies jest jedynie domniemana na podstawie pobieżnej obserwacji, podczas gdy w pozostsłych ~21 przypadkach kontakt potwierdził przynależność gatunkową, przynajmniej według oficjalnej klasyfikacji na czerwiec 2011)
spośród 21,1 osób, z którymi nawiązano kontakt:
17,8 przyznawało się do podróży w czasie i dwudziestosiódmo- lub dwudziestoósmowiecznego pochodzenia
2,1  okazywały się dwudziestopierwszowiecznymi parami dokonującymi czynności intymnych, z czego 1,3 uprawiało seks - w tym 0,7 z użyciem zabezpieczenia (domniemuje się również przynależność 1,8 osób, które uciekały, do grupy dwudziestopierwszowiecznych par, z uwagi na grupowanie - po dwie osoby, z reguły przeciwnej płci - oraz niekompletne lub nieobecne odzienie)
0,9 osoby okazywało się być przyczajonym ninja (100% tych rozpoznań zakończyło się śmiercią badacza)
0,3 osoby okazały się być ekshibicjonistą oczekującym na ofiarę w stanie półnagim (z ekspozycją części intymnych).
Podsumowując wyniki badania: seria rzutów kamieniem skutkuje najczęściej nawiązaniem kontaktu z przybyszami z przyszłości, Polacy zaś wciąż zaniedbują antykoncepcję.

*
A teraz coś zupełnie innego: ostatnio tak się zamyśliłem, nudziło mi się, no i stworzyłem nową (lub nie, na razie nie sprawdzałem zbyt dokładnie) definicję kultury. No bo ten bełkot o praktykach symbolicznych opartych na wymianie jakoś mi nigdy nie pasował. Ja zatem proponuję:
Kultura - świat stworzony przez inteligencję.

Myślałem, żeby nieco obtłumaczyć taki dobór wyrazów, ale jednak nie. Niech mówi za siebie, niech otwiera pole do interpretacji, którego szerokość wydaje się (przynajmniej mnie) precyzyjnie dobrana.

*
Niech tyle wystarczy na powrót. Pisane ponad dwie godziny. Ponownie może zaskutkować nawałem treści w najbliższym czasie (mam sporo w głowie) lub nie (wciąż tak jakby boję się pisać lub w inny sposób kontaktować ze światem).

Według mnie jest to łotrość.

czwartek, 31 marca 2011

Bzdurzenie

Właśnie rozpoczęła się ostatnia godzina marca. Przez cały miesiąc chodził ze mną pomysł na krótki, głupi tekścik, którego jednakowoż nie mogłem napisać. Winnych jest wielu - zacząłbym od życia, które rzuca ostatnio kłodami - może niekoniecznie pod me nogi, ale ogólnie w moim kierunku; następnie ludzie będący nierzadko owymi miotanymi kłodami, utrudniający mi wspomniane życie na co drugim kroku, przy okazji zaliczający się w większości do bliskiej mojej rodziny (najgorszy typ człowieka); no i wreszcie ja sam wraz z moimi nieodłącznymi cechami, składającymi się na szeroko rozumiane lenistwo, ale również odrobinę solenności, gdyż nie chciałem po prostu wypluć z siebie kolejnego potworka, a raczej potworka osadzonego w niesprzecznym z rzeczywistością tle. Efekt ten najłatwiej osiągnąć poprzez wycięcie, rozmycie lub surrealizację owego tła, ale tym razem nie chciałem się uciekać do tak tanich sztuczek.

Powyższy akapit można streścić za pomocą jednego zdania prostego: nie napisałem jeszcze tego tekstu. Mogę dodać jeszcze zaskakujące postscriptum - pisanie już dawno rozpocząłem, ale na razie szlag je trafił. W końcu żeby pisarz mógł pisać, musi mieć po temu wolny umysł, więc ja tym bardziej owym obciążeniem obciążony jestem, a wspomniane kłody od życia tak wielkim ciężarem na mych barkach się kładą, że myśli o wysmakowanym postmodernizmie z lekka mię odchodzą (acz nie całkiem).

Zbliża się połowa ostatniej godziny marca, więc nie zwlekając przejdę do meritum niniejszego posta - jest on pisany, ponieważ miesiąc bez żadnego posta będzie oznaką mojego całkowitego upadku moralnego; ponadto zaś, ponieważ mam ochotę pobzdurzyć se nieco. Dawnom już nie bdurzył satysfakcjonująco. Skupmy się więc na bzdurzeniu. Mniej picia, więcej bzdurzenia! - Wołał lud zgromadzony pod pałacem prezydenckim. W tym samym czasie na Polach Elizejskich Napoleon Bonaparte po pijaku oświadczał się umiarkowanie pięknej, lecz zabójczo trzeźwej cygance. Gdyby nie była ona skażona cnotą, trzeźwością oraz uczciwością, niechybnie przyjęłaby oświadczyny i historia potoczyłaby się inaczej - przynajmniej nieco inaczej, ponieważ, jak wiadomo, cyganie mnożą się prawie tak obficie jak inne wędrujące grupy (tzw. cyganeria), zatem cesarz miałby solidną grupkę porządnego potomstwa z prawego, choć niezbyt szacownego łoża, zamiast wypierdka w rodzaju Napoleona drugiego (jaki szacunek w dziewiętnastym wieku może osiągnąć człowiek, który żyje tylko dwadzieścia jeden lat). Cyganka jednak, jak już  wspomniałem, trzeźwą była, nie chciała wię stać się jedynie przelotną kochanką najpotężniejszego człowieka świata, wolała raczej zostać jego żoną. W tym celu nie dała mu od razu, lecz próbowała dać się zdobywać przez co najmniej trzy wieczory i jeden kosztowny podarek. Efektem tego postępowania Cesarz Francuzów wychędożył tego dnia kogoś innego, który to fakt zasadniczo wpłynął na losy II Wojny Światowej, jednak w dość zawoalowany sposób.

Z grubsza w tym samym czasie (dokładniej w roku 1867) Charles Rutherford, amerykański rybak pochodzący z Rockland w stanie Maine dokonał fenomenalnego przemyślenia. Idzie to mniej więcej tak: Kolumb wypłynął z Europy i odkrył Amerykę z perspektywy europejskiej, ale Europa, mająca z Ameryką najwięcej połączeń morskich spośród wszystkich kontynentów, nigdy nie została oficjalnie przez Amerykanów odkryta. Zbudował on więc siedemnastometrowy okręt żaglowy, którym (wraz z dwoma towarzyszami) przepłynął Atlantyk i odkrył Europę, którą w całości uczynił własnością prezydenta Stanów Zjednoczonych. Europejczycy niestety zignorowali ten istotny fakt.

A najśmieszniejsze jest to, że imię wspomnianej cyganki brzmiało trochę jak 'dupa'.

Pisane od 23:01 do 23:53, a więc jak na mnie wyjątkowo krótko.

poniedziałek, 28 lutego 2011

Barbarzyńcy

W grudniu miałem dużo pomysłów, które chętny tu byłem umieścić, ale uznałem, że tak duża dynamika w częstotliwości nowych postów wyglądałaby cokolwiek niepoważnie, no i pozapominałem. Na fali prowitalnej energii roku 2011 moje myśli kierowały się raczej gdzie indziej i od dawna nie miałem tu czego napisać, a jak wreszcie wymyśliłem, to nie mogłem się zebrać, żeby umieścić. Na to nałożyły się zgryzoty związane ze zdrowiem mojego ojca, którego anemia doszła w końcu do takiego poziomu, że wstawanie z łóżka groziło śmiercią (ale zanim się tego dowiedział, to chodził - z trudem, ale jednak; a ja nie wiedziałem nawet, jak to musi być trudne; myślę, że nigdy nie osiągnę takiej siły woli jak on). No i teraz tłumaczę się głównie sam przed sobą, ale jednak publicznie, że gdy wreszcie przyszedł długo wyczekiwany okres odżywania, brania się za siebie itd, to nie przełożyło się to na więcej do powiedzenia tutaj - a przecież powoli staje się to głównym miejscem mojego wypowiadania się.

*

╔=============KAMPANIA SPOŁECZNA=============╗
 Czy zdarza Ci się doznawać uczucia frustracji, trudnego do opanowania gniewu spowodowanego wrażeniem bezsilności? Z pewnością często musisz jakoś wyładować silne uczucia, na przykład kopiąc stół lub rzucając monitorem o ścianę. Są to jednak przedmioty - nic nie czują, nie mogą więc dać satysfakcji jako ofiary przemocy. Ponadto, agresja wobec nich grozi wieloma różnymi urazami.
Pamiętaj! Zwierzę nie jest rzeczą!
Zwierzęta domowe oraz gospodarskie stanowią doskonałe ofiary przemocy. Każde zwierzę, uderzone, poczuje ból, odrzucenie, przerażenie i inne uczucia zaspokajające potrzeby oprawcy, czyli Ciebie! Przemoc wobec zwierząt powoduje wzrost satysfakcji o 53% oraz spadek ilości kontuzji o 26% w porównaniu z agresją wobec przedmiotów. To oznacza lepszy sen, mniej wizyt u lekarza, większą wydajność w pracy - a więc i szczęśliwszą rodzinę. Szczęście rodziny jest przecież najważniejsze!

W celu zapoznania się z ofertą "Okrucieństwo wobec zwierząt - rozwiązania dla firm", wejdź na www.legallysadistic.com
╚===========KAMPANIA SPOŁECZNA============╝


*
A nieco poważniej, pośród niedawnych źródeł mojego stałego przygnębienia wymieniłbym falę wyobcowania, jakiego doznaję w kontaktach z bardzo inteligentnymi ludźmi. Z tymi mniej ineligentnymi oczywiście też, ale do tego już się przyzwyczaiłem, po części z tym pogodziłem. Na inteligentów zaś wciąż liczyłem; gdzieś na granicy świadomości chciałem wierzyć, że z elitą się zawsze dogadam.
Po zastanowieniu zawęziłem pole obecnej fali wyobcowania (właściwie jest to raczej brak poczucia wspólnoty) do postawy barbarzyńcy. U nikogo jej nie widzę. Żeby rzucić nieco światła (oraz dla grafomańskiej przyjemności) przedstawię oto zajmujący ważne miejsce w mojej głowie mit barbarzyńcy.

Barbarzyńca istnieje w opozycji do człowieka (u)cywilizowanego - jest nieokrzesany, niezaznajomiony z kulturą. Przynajmniej z kulturą naszego cywilizowanego świata. Przede wszystkim więc barbarzyńca pozbawiony jest założeń o świecie, które determinują człowiekowi cywilizowanemu wszelkie jego akty poznania. Przykładowo, kiedy barbarzyńca widzi mały, tani samochód, pełen jest podziwu dla fascynującego urządzenia, a dopiero potem (co byłoby pewnie jedyną myślą cywilizowanego) porównuje go z większym, szybszym i bardziej prestiżowym lub też nie. Można by więc powiedzieć, że barbarzyńca jest zawsze zdziwiony, obserwuje świat rozszerzonymi źrenicami.
Barbarzyńca jest też nomadą (przynajmniej w naszym cywilizowanym świecie, który nie jest jego domem), nie kolekcjonuje więc zbytnio dobytku - ani w postaci majątku, ani przyjaciół. Nie boi się zatem straty (nawet śmierci), czy to własnej, czy cudzej. Barbarzyńca nie odcina się również od częstego skojarzenia ze słowem "barbarzyńca" - skłonności do przemocy, dzikości. Barbarzyńca jest dziki (chociaż niekoniecznie do przesady) i wierzy w kult silnego ciała, odporności, hardości - tak, że faktyczna przemoc powinna pozostać w sferze potencjalności. Nie należy jednak barbarzyńcy traktować jako głupca - mądrość, oparta na zimnej kalkulacji, jest jego ważną cechą; mam na myśli, że skojarzenie z mądrością szamańską i wszelkimi innymi esencjalizmami należy uznać za błędne. Barbarzyńca może nawet być nihilistą, choć nie musi. W naszym świecie nigdzie nie jest on też u siebie, naturalnie więc zajmuje pozycję obcego. Doszedłem do tego właśnie w tej chwili i zrozumiałem, że moje wyobcowanie stanowi (dziejową) konieczność, przynajmniej dopóki mit barbarzyńcy będzie we mnie żywy.

No i jeszcze kontekst antyczny. Starożytni Grecy, autorzy pojęcia barbarzyńcy, nazywali tak ludy obce, których kulturą ani intelektem nie byli zainteresowani. Dzisiejszy człowiek chyba ma podobne podejście do barbarzyńcy w moim rozumieniu.
Dla Rzymian zaś, którzy komunikację międzykulturową uprawiali w dużej mierze poprzez masakry i pożary, barbarzyńcy stanowili zagrożenie, zawsze skłonni odpowiedzieć tym samym, a czasami nawet samodzielnie nawiązać dialog. Mój barbarzyńca szerokokontekstowy, posiadający gdzieś swoje wioski wie zatem, że kiedyś będzie musiał urządzić wyprawę na Rzym, że będzie mordował, palił, gwałcił i rabował, że w końcu zostanie pokonany przez bardziej rozwiniętego przeciwnika, że jego wioski zostaną spalone, dzieci zabite, żona (archetyp barbarzyńcy przedstawia bowiem mężczyznę, choć można to zawsze zmienić) zgwałcona i również zabita, majątek rozgrabiony. Kultura wyśmiana, a potem zapomniana. Tak, barbarzyńcy z pewnością są skazani na brutalną porażkę, dlatego są postaciami tragicznymi.

Barbarzyńca to niestety chyba jedyne słowo, którym nazwać można barbarzyńcę, stąd tyle jego powtórzeń w powyższym akapicie. Dzikus to już ktoś inny, podobnie jak autochton, obcy (ponieważ to szersza kategoria), najeźdźca itp.

Jak sam na początku zaznaczyłem, mówimy tu o micie, a więc postawa barbarzyńcy jest pewną ideą, do pewnego stopnia też ideałem. Wewnętrznie czuję się czasem barbarzyńcą, ale na pewno nie spełniam wymienionych tu cech. A Rzym, przynajmniej jak na razie, może mnie najwyżej wyśmiać, na pewno nie zamierza ze mną walczyć. Mogę jedynie dojść do niego po rzymskich drogach jako podróżny i walić głową w jego mury obronne, ale to z kolei byłoby trochę za głupie na barbarzyńcę.

Aha, i Rzym nie jest Babilonem, tzn. barbarzyńca nie prowadzi krucjaty obyczajowej, i w ogóle nie boi się rozwiązłości czy innych przyjemności ziemskich, choć równocześnie rozumie i szanuje ascezę jako źródło tak cenionej przez niego siły.

wtorek, 11 stycznia 2011

Kolejna część przygód ulubieńca młodych już w druku

Artur Krzykadełko jest bohaterem cenionej przez krytyków i pedagogów serii książek dla młodzieży autorstwa Marii Jałkowej. Podczas swoich licznych przygód poznał wielu ciekawych ludzi oraz podjął się wielu ciekawych zadań. Wszystko zaczęło się w roku 1999 od niewielkiej, inspirowanej kilkoma snami pani Jałkowej, książeczki pt. „Artur leci magicznym samolotem”, która została dostrzeżona i pochwalona przez społeczeństwo Indian południowoamerykańskich za realizm. Książka osiągnęła status bestsellera, a pani Jałkowa zabrała się za pisanie sequela, tym razem pracując spokojnie, metodycznie, z wykorzystaniem licznych źródeł. Tak powstała powieść „Artur na tropie pirackiego skarbu” (2003), tak sugestywna, że wielu czytelników próbowało z zawartych wskazówek wydedukować faktyczne miejsce, gdzie zakopany pozostaje tytułowy skarb, a nawet podróżowało po świecie, kopiąc doły w różnych dziwnych punktach. W tej książce wprowadzony również został stały towarzysz Artura – pies Skafander.

Szybko pojawiły się kolejne części przygód popularnego młodzieńca, ukazując proces jego dojrzewania wraz z czytelnikami: „Artur i pierwsza miłość” (2004), „Problemy rodzinne Artura” (2006), „Artur eksploruje Grenlandię” (2007) oraz „Artur pracuje jako makler” (2009). Wszystkie sześć tomów dotychczasowych przygód Artura składa się łącznie z ponad 2,5 tys. stron, przeżył on już niemal wszelkie możliwe przygody, wliczając w to osiągnięcie świadectwa z paskiem, pocałowanie dziewczyny jako pierwszy chłopiec z klasy, uratowanie rodziny Skafandra przed schroniskiem, odkrycie nieznanego wcześniej terytorium, rozwód rodziców czy osiągnięcie maksymalnego wyniku w jednym z trudniejszych testów państwowych.

A jednak pani Jałkowa wciąż ma nowe historie w zanadrzu. Jako pierwsi poznaliśmy ogólny zarys fabuły najnowszej części przygód Artura, „Artur dyktatorem bananowej republiki”. Tym razem bohater, jak sama nazwa wskazuje, będzie uzurpował władzę w nic nie znaczącym państewku, co stać się ma okazją do ukazania typowych dylematór dorastającego człowieka, dotyczących rozstrzeliwania członków opozycji, pokus korupcji, nepotyzmu oraz stręczycielstwa w majestacie prawa. Tymczasem pies Skafander odkryje swoje życiowe powołanie jako szef tajnych służb i szara eminencja na dworze.

Ta delikatna zmiana tematu pokazuje, jak dojrzała sama autorka oraz jakiej dojrzałości spodziewa się po swoich wiernych czytelnikach. Jak sama nieoficjalnie mówi, wytworzyła w sobie prawdziwy zmysł literacki, który zamierza teraz ugruntować, uzyskując jakąś znaczącą nagrodę literacką – np. następny tom z cyklu najprawdopodobniej wycelowany będzie w nagrodę Nike, a poświęcony dylematom moralnym oraz ekonomicznym Artura jako dyrektora obozu koncentracyjnego.