piątek, 26 lutego 2010

Oszustwo

Niecny Carrefour mnie oszukał. Według ceny na półce przecier pomidorowy, najważniejszy półprodukt spożywczy świata, kosztował dwa dziewięćdziesiąt. Na rachunku fiskalnym było to trzy dziesięć. Im więcej dni o tym myślę, tym bardziej boli. Co prawda nigdy nie ufałem hipermarketom, wiedziałem, że wykorzystują mnie jako swoje narzędzie, ale żeby kłamać w żywe oczy?

Rozmyślałem nad jakimś wyrażeniem mojej dezaprobaty. Na przykład wysadzeniem w powietrze całego centrum handlowego wraz z klientami. Ale to byłoby odrobinę niesprawiedliwe, jako że w końcu nie zdobyłem się na wysadzenie żadnego zakładu przetwórstwa mięsnego (a to przecież pobudki ideologiczne, wyższe, więc powinny mieć pierwszeństwo nad prywatą!) a jedynie podmieniłem im wieprzowinę na mięso ludzkie (wcale niełatwe w zdobyciu, jakby ktoś pytał). Adekwatną formą skargi będzie więc chyba zamordowanie zarządcy sklepu, posiekanie na plasterki i dodanie do kiepskiej jakości mielonki, tak, żeby klienci nieświadomie kupowali produkt droższy niż ten, za który płacą (ale ile tak naprawdę warte jest mięso ludzkie?).

Przez ten cały postmodernizm w ogóle odchodzi mnie ochota na porządne zabijanie. Obawiam się, że jedyną zniewagą, za którą porządnie w życiu się odpłaciłem pozostanie fakt, że nie chcieli mnie wpuścić do WTC.

wtorek, 23 lutego 2010

Spryt

- Henryku, a umiesz powiedzieć: "stół z przetrąconym dziąsłem"?
- Stół bez nóg.

sobota, 20 lutego 2010

Angus Mac Pierdoła

Mój wielki przodek, szkocki rycerz Angus Mac Pierdoła, zawsze przed ucięciem głowy swemu wrogowi wypowiadał słynne zdanie: „A niech cię cholera weźmie!” Wielokroć został ranny właśnie z tego powodu, że przerywał na chwilę walkę, by powiedzieć swą kwestię. Gdy w końcu spotkał go zasłużony los i kat miał ściąć jego głowę, Angus chciał raz jeszcze wypowiedzieć owo słynne stwierdzenie, co miałoby wydźwięk ironiczny i na pewno przeszłoby do legendy. Ale akurat wtedy się zająknął i kat zdekapitował go wpół zdania.

piątek, 19 lutego 2010

Teksty

Kolejna fala zbucowienia.

Cały czas nie wiem, jak się odnaleźć w niezliczonych masach tekstów, które zostały wyprodukowane (i produkowane są cały czas). Każdy chce mieć znaczenie, każdy chce coś osiągnąć, pechowym trafem niektórzy zamiast wymordowania milionów współobywateli wolą opisać jakiś ważny problem. I teraz, kiedy próbuję jakkolwiek uzewnętrznić te problemy, które nie dają mi żyć, wiecznie prześladuje mnie poczucie, że do kogoś się w tej kwestii powinienem odwołać, z pewnością bowiem ktoś już na ten i każdy inny temat pisał. Jak się zastanowić, to nawet narzucają się pewne nazwiska, które znam z tekstów innych nazwisk (i nie podobało mi się to, co wyczytałem). Tyle, że żeby zrozumieć czyjś system należałoby przeczytać całość jego (jej) prac, jeśli założymy, że wspólnota autora oznacza wspólnotę myśli (nieco przestarzałe założenie). A oczywiście nikt nigdy nie zaczyna żadnej myśli, tylko odwołuje się do czyjejś. Łańcuch odwołań sięga aż do czasów starożytnych i odtworzenie go byłoby czynnością nie tylko nieskończenie żmudną, ale wręcz bolesną (moje doświadczenia z tekstami wskazują, że o ile w myśli dwudziestowiecznej trudno mi znaleźć jakiekolwiek fragmenty jednocześnie akceptowalne i istotne, o tyle w wiekach wcześniejszych staje się to zupełnie niemożliwe - ale to tylko wrażenie, które nigdy nie zostanie zweryfikowane, do tego bowiem musiałbym przeczytać absolutnie wszystko).

Jesteśmy zatem wszyscy skazani na gadanie w ciemno. Pewną metodą jest czytanie kanonu, ale w ten sposób uznajemy mądrość swoich poprzedników i ogólnie społeczeństwa, więc nie jesteśmy już uprawomocnieni do kwestionowania jej, co od zarania dziejów było racją istnienia ambitnego piśmiennictwa. Czyli kompletna dupa, drodzy państwo. Wychodzi na to, że trzeba zaakceptować możliwość nieświadomego plagiatu, odrzucić zaś możliwość ciągłości myśli.

Można natomiast badać świat współczesny, w różnych jego przejawach - tekstach, zachowaniach ludzi, poglądach wypowiadanych. Metoda zupełnie nienaukowa, pokazująca rzeczywistość ledwie partykularną, całkowicie nieodporna na subiektywność oglądu. Wyżej dupy nie podskoczysz. Jeśli jednak zgodzimy się na wady takiej metody, możemy wysnuć pewien obraz tego, co zostało w otaczającej nas rzeczywistości przyswojone, a co nie (nawet, jeśli zostało już powiedziane). Na takiej podstawie można próbować mówić to, według nas powiedzieć należy, ponieważ w rzeczywistości obserwowanej tego nie ma, a uznajemy to za potrzebne. Tu jednak kolejny pies pogrzebany - w ten sposób powtarzane do znudzenia będą idiotyczne poglądy, które raz za razem społeczeństwo będzie musiało odrzucać. Z większości perspektyw taki właśnie status muszą mieć moje wnioski. To jednak jedyny sposób, który widzę, by coś powiedzieć, a zatem dać sobie i światu szansę na rozwój. Bez tego cała cywilizacja nie ma żadnego sensu (z tym zresztą też nie, ale jest to mniej oczywiste, a może nawet... niestuprocentowe).

Oczywiście może ktoś powiedzieć: chrzanić teksty, dość już powiedziano, skupmy się na życiu lub coś w ten deseń (będę musiał osobnego posta poświęcić takim postulatom i antyhumanistycznym nawoływaniom, które gdzieś tam rezonują, zasłyszane lub implikowane, w mojej głowie), odpowiadam jednak: nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla przedłużającej się egzystencji ludzi nie zajmujących się światem tekstów lub choćby myśli, ogólnie - nieposzukujących. Inna sprawa, że poszukiwania celu w wykonaniu innych osób, które obserwowałem, zrobiły na mnie bardzo przykre wrażenie. Jak służalcza rola literatury wobec systemu, tak też służalcza rola filozofii wobec życia (głównie - własnego). A jeśli niczego porządnego nie znajdziemy (prowitalne wymówki wszystkich znanych mi religii cały czas odrzucam z niesmakiem), to czym jesteśmy? Zwykłymi rozwiniętymi, inteligentnymi owadami, szarańczą, epidemią.


(...) one owady skupione są na trzech czynnościach, to jest jeden, konsumpcji, dwa, prokreacji i trzy, defekacji. - Autocytat.


PS.: Witkacy chyba nie był aż tak głupi, jakby to sugerował pobieżny opis jego filozofii. Ale co ja tam wiem.
PS2.: Ostatnio wymyśliłem, że jak zacznę się wymądrzać na tematy związane z rokiem osiemdziesiątym dziewiątym to będzie klasyczny przykład sytuacji patowej. Nikt nie będzie mógł mi przecież zamknąć ust, mówiąc, że mnie to wtedy nawet na świecie nie było. Z drugiej strony ja też nie mogę twierdzić, bym w tamym czasie był świadomym uczestnikiem życia politycznego.
PS3.: Greg, tego filozofa, co mi podrzuciłeś zamierzam poniekąd wbrew temu, co tu napisałem, poczytać, ale kolejka rzeczy, które mam do przeczytania jest bardzo długa, więc trochę mi to zajmie. I tak wielki postęp się wydarza, dzisiaj po raz kolejny udało mi się, w stanie wielkiego zmęczenia, przy wieczornym posiłku, czytać kluczowe dwudziestowieczne dzieło filozoficzne zamiast jakichś pierdół. Z umiarkowanym zrozumieniem nawet.

sobota, 6 lutego 2010

Chwila samozadowolenia

Przez półtora dnia byłem z siebie zadowolony. Dość odświeżające uczucie, potwierdziło część moich obaw co do wpływu aktualnych wydarzeń na całokształt mojego światopoglądu. A poza tym, przypomniałem sobie, jak to jest. Zacząłem rozważać nowy plan, który kosztowałby mnie kolejne lata życia, ale dałby szansę na zadekowanie się akademickie. Lub rozwiał nadzieje na nie. Powód samozadowolenia? Egzamin się powiódł. Pani doktor dała mi z niego ocenę powyżej maksymalnej, co oczywiście dziekanat przytnie do piątki, ale liczy się komplement i zachęta do pracy. A przyszły wyniki wcześniejszego, pisemnego, co do którego byłem już spokojny i okazało się, że zjebałem. Mogłem więc dokładnie zaobserwować niestabilność swojego umysłu. Tyle dobrego dla samooceny, że moją główną myślą w lepszych chwilach było: "teraz mogę mieć swoje depresyjne przemyślenia i nikt mi już nie zarzuci, że to przez niepowodzenia osobiste".

W sumie gdyby nie ty, Gregu, musiałbym wszystkie swoje posty zaczynać: "Kochany pamiętniczku...", ale cóż - po pierwsze, wiedziałem że tak będzie, założyłem to na początku, po drugie, głównym moim tu celem jest introspekcja i autoterapia, publiczność więc jest w dużej mierze zbędna. Po trzecie, trudno kogoś winić za taki stan rzeczy, ja sam bowiem nie lubię czytać długich i pełnych przemyśleń blogów (pomijając to, że w ogóle nie lubię blogów czytać) - cudze myśli wydają się takie proste i odtwórcze, zrozumiałe zatem, że i moje muszą tak wyglądać. Tym bardziej, że nie silę się zbytnio na jasny, zrozumiały język. Pewnie, osobiście uważam, że moje myśli są tymi innymi, na głębszych poziomach jestem przekonany, że to, co mówię, jest ważne, potrzebne i odkrywcze. A przynajmniej takie jest to, co mam do powiedzenia, w żaden bowiem sposób nie jestem już w stanie komukolwiek przedstawić swoich bardziej rozwiniętych myśli tak, by cokolwiek zrozumiał.

Ostatnio zauważyłem coś ciekawego. Kiedyś, gdy zdarzało mi się wejść na gadu gadu i dostrzec, że ktoś jest dostępny, odzywałem się niezależnie od tego, czy miałem coś konkretnego do powiedzenia, czy nie. Teraz nawet jak mam coś do powiedzenia, nawet jak ktoś czeka na moją odpowiedź, wolę poczekać aż zniknie i dopiero wtedy coś wysłać. Kiedyś muszę w końcu zamknąć wszystkie kanały komunikacji, które będę mógł i zostać stuprocentowym samotnikiem, bo póki co trochę się miotam. Nie wiem, czy powinienem wziąć się w garść i zacząć żyć, czy też odrzucić dyktat życia, wystąpić przeciw samolubności genów oraz w ogóle wszystkiemu, co normalne i ostatecznie zadeklarować się jako dziwak.

Co do natury, przeciw której uważam, że występuję - chodzi o naczelną zasadę, jaka rządzi istotami żywymi - nieustanna rywalizacja, walka o przetrwanie, życiowym celem - rozmnażanie się a dalej nieuchronność śmierci. Z ewolucyjnego punktu widzenia jakość jednostki mierzy się (tak by przynajmniej wynikało z mojej logiki) ilością jej potomstwa, które zdąży się rozmnożyć, zanim samo kopyrtnie. I stąd to nasze wieczne myślenie w aspekcie erotycznym, który maskujemy, ale tylko dla zwiększenia swoich szans. Mnie jednak nie satysfakcjonuje taki cel życiowy jak przepchnięcie się przed innych, żeby jak pierwszy dobrać się komuś do dupy. Mam naturalny odruch rywalizacji, ale go nie lubię i nie chcę mu wiecznie folgować. Tak samo z odruchem patrzenia na drugą płeć (ponieważ nie wydaje mi się to jedynie męską cechą) w kontekście rozrodczym, czyli seksualnym. A teraz druga strona: no ale co i po co w takim  razie robić? Zupełnie ignorować ludzką seksualność? Jako zalecenie jednostkowe może się to sprawdzić (wyrzuci wadliwe, przeintelektualizowane geny z ogólnej puli), jako system społeczny stanowiłoby bramę do wynaturzeń, co pokazała historia. Ściślej rzecz biorąc, tak się dzieje przy nakazie ignorowania swojej seksualności, a nakazy i zakazy ogólnie wydają się bramą do wynaturzeń i stąd cała masa paradoksów państwa prawa. Inna sprawa, że  chyba jeszcze nie powstał taki system, którego inteligentny idiota nie wykorzystałby na cele swoich samolubnych genów. Czy zatem iść w drugą stronę i, jak Osho (tak by wynikało z tej połowy jednego jego tekstu, którą zdążyłem przeczytać), znaleźć legitymizację dla gustowania w ziemskich rozkoszach? Ale to system, który z taką samą łatwością jest wykorzystywany przez inteligentnych (a często i nieinteligentnych) idiotów. Jeśli faceta (Osho) interpretować przychylnie, można też podciągnąć drania pod w miarę neutralny (albo raczej centralny, nie wychylający się w żadną stronę) stosunek do seksualności - wydaje się być w tym trochę tego, co wcześniej próbowałem wyłożyć.
No cóż, odpowiedzi oczywiście nie mam takiej, która pogodziłaby sterującą nami potrzebę życia (a więc i prokreacji) - jestem pewien, że przede wszystkim pod kątem przydatności w takim egoistyczno-pragmatycznym zakresie oceniamy różne poglądy. Tylko te przydatne mogą być normalne. I tak chyba musi być, głupie zwierzę (w tym człowiek) przede wszystkim chce żyć i prokreować. Nawet ja. Rysuje się tu więc ostry konflik na klasycznej osi podziału góra-dół, umysł (dawniej dusza)-ciało, rozum-popędy. Podział idiotyczny, wszystko to jest oczywiście w umyśle, zaznaczam tylko, że niektórym ludziom dawniej też mogło o coś podobnego chodzić, tylko że z różnych względów nie mogli tego tak ująć (przede wszystkim dlatego, że byli za głupi :) ). Może to również być moralistyczny (nie oznaczający moralizowania, ale szukanie korzeni oraz celów moralności) idealizm vs egoistyczny pragmatyzm. Bo prokreować się chce, tylko dokąd ma nas to zaprowadzić? Jak pomyślę o wszystkich istnieniach, które w tej chwili robią coś, co tak naprawdę ma je doprowadzić do prokreacji, jak się przepychają, jak próbują, to ogarnia mnie rozdrażnienie. Chyba nie wyśpię się, dopóki będzie życie na Ziemi.