wtorek, 20 grudnia 2011

Historia Królestwa Bałamątku, cz. 1

Czas może, by napisać coś więcej o Bałamątku. W końcu historia jego secesji od Polski jest jedną z najpiękniejszych opowieści patriotycznych ostatniego wieku, mimo, że udaną. Jak wspomniano wcześniej, za czasów obecności w RP możliwości turystyczno-ekonomiczne Bałamątku oraz sąsiadujących z nim miejscowości nie były w pełni wykorzystane. Ot, parę osiedli domków na sprzedaż/wynajem w Dębinie, jednakże cały prawdziwy ruch zbierały bardziej przystosowane turystycznie Rowy, czy nawet malutkie Poddąbie. Wszystko to do czasu, aż w Bałamątku pojawił się wizjoner, który dostrzegł ogromny potencjał samego Bałamątku, jak też sąsiadujących z nim miejscowości, zaplanował potrzebną infrastrukturę, wyliczył potrzebne środki, aż wreszcie, z gotowym planem, zgłosił się do urzędu gminy Ustka . Ponieważ informacja o niepodległości Królestwa Bałamątku obiegnie media nie wcześniej niż za parę miesięcy, a tożsamość wspomnianego wizjonera nie jest publicznie znana, powstrzymamy się na razie od jej zdradzenia - tajne służby, np. polskie, mogłyby pokusić się o atak personalny. Tajemniczego wizjonera będziemy więc nazywać Panną X (jako powód  takiego pseudonimu można przytoczyć znany fakt, że tajemnica oraz niezamężne kobiety jako obiekty seksualne przyciągają publiczność).
   Panna X nie została w urzędzie gminy Ustka potraktowana poważnie - niższe instancje odrzuciły projekt nie obejrzawszy go, zaś pani wójt odmówiła spotkania. Posławszy więc na odchodnym list do premiera, spróbowała Panna X stworzyć polityczny ruch oddolny - powiedziała mieszkańcom o forsie. Zbierała osobno mieszkańców każdej wsi jako potencjalny inwestor i pracodawca (a trzeba dodać, że faktycznie miała trochę grosza) i snuła opowieści o przyszłej wielkości całego regionu, jeśli tylko się ów region zbierze, zewrze i zainwestuje sam w siebie.
   Przedsięwzięcie ruszyło mozolnie. Żeby inwestycje miały jakiekolwiek szanse powodzenia, powołano do ich wykonania spółkę Balax, która z kolei utworzyła kilkanaście spółek celowych, mających zajmować się poszczególnymi projektami. Gdy wstępne projekty były gotowe, należało ujednolicić stan posiadania gruntów inwestycyjnych, tzn. przejąć je od rozproszonych właścicieli. Ponieważ owa wielka inwestycja (możemy nawet nazywać ją Inwestycją) miała charakter nie tylko biznesowy, ale również społeczny, skupowano od właścicieli grunty po obniżonej cenie rynkowej, płacąc udziałami w Balaksie. Niestety, duża część drobnych posiadaczy ziemskich (a i kilku większych) postanowiła zarobić lepiej od innych, wstrzymali się więc ze sprzedażą swych ziem, pozwalając sąsiadom najpierw sprzedać swoje. W ten sposób, po pewnym czasie, teren pod daną inwestycję (np. dwanaście hektarów pod park rozrywki) był niemal gotów, jednak wycięte z niego było kilka małych (półhektarowych, czasem mniejszych) działeczek, co zamiast placu czyniło zeń labirynt. Oczywiste było, że bez wykupu tych kilku działek parku się zbudować nie da, a na kupno działek dotychczasowych poszło już tyle potencjalnych pieniędzy, że bardzo kosztowne byłoby przeniesienie inwestycji w bardziej przyjazny rejon. Trzeba więc było płacić cwaniaczkom dwa-trzy razy więcej i mieć nadzieję, że mściwi sąsiedzi zatłuką ich kiedyś szpadlami.
   Pomimo takich obstrukcji Inwestycja już niedługo miała nabrać impetu - odpowiednie grunta zgrupowano w końcu w odpowiednich rękach, zaczęto umawiać firmy budowlane, złożono w urzędach podania o odpowiednie pozwolenia - i właśnie w tym ostatnim zakresie pojawiła się przykra niespodzianka. Okazało się, że plan nie przewiduje takich obiektów i nic się z tym nie da zrobić. Trudno było wręcz dowiedzieć się, jaki oraz czyj plan. Padały nazwiska kilku wójtów, sołtysów, pracowników administracyjnych, wreszcie wojewody Stachurskiego, jednak nigdzie nie znajdowano właściwego wyjaśnienia.
  Na plus całej tej sytuacji policzyć można fakt, że Panna X - posiadająca rzadką w Polsce umiejętność rozmawiania z urzędnikami bez zrażania ich do siebie - zaskarbiła sobie sympatię wielu osób w administracji, rzec by nawet można, że z niektórymi się zaprzyjaźniła. Dopiero od nich, pomniejszych pracowników wielkich urzędów - rzec by można: szczurów urzędowych - dowiedziała się, że dyrektywa niedopuszczająca znaczniejszego rozwoju infrastruktury turystycznej we wsiach pomiędzy Poddąbiem a Rowami przyszła aż z Warszawy.
  "Relikt popisowski", natychmiast pomyślała Panna X, gdyż spotykała już podobne dyrektywy zgodne z idiosynkrazjami oraz prywatnymi agendami zarówno pseudokonserwatywnych jak i konserwatywnych polityków populistycznych. Przyjaciele z Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego w Gdańsku poinformowali ją jednak, że - choć wszelkie dowody na piśmie już dawno zniszczono - dyrektywa przyszła z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w czerwcu 2009.

Dalszą część zawiłej i obrazoburczej historii wyzwolenia Bałamątku opublikujemy wkrótce.

sobota, 17 grudnia 2011

Hierarchia społeczna a w nosie dłubanie

 Siedzą.

Dłubią wszyscy, bo co tu i nie dłubać? A jak tu nie dłubać? Ale dłubać też nijak, bo w końcu nie wypada. Więc dłubią, acz ukradkiem. Wszyscy siedzą, wszyscy dłubią, a wygląda jakby nikt nie dłubał (choć wciąż wszyscy siedzą). Choć to w sumie zależy dla kogo. Co i rusz jeden siedzi, patrzy, odwraca wzrok i nagle widzi, widzi drugiego, jak w nosie dłubie z całą odrażającą dłubliwością. To ten jeden, co widzi,  sam tym bardziej się mityguje, gdy widzi, jak to łatwo zobaczyć, a tym bardziej ukradkiem dłubie, a tym bardziej niby że nie dłubie, a jak sobie dłubnie czasem. Na nim jednak upokarzająco spoczął na chwilę wzrok trzeciego, dostrzegając nikczemne a pokątne jego ruchy, i z całą surowością już ów trzeci wpatrywać się weń zaczął. Więc i ten na trzeciego wzrok swój z całym ciężarem i z całą drobiazgowością skierował - i nic. Trzeci jak siedział, tak siedzi, tylko sroży się, gdy patrzy, a patrzy czas cały. Tak bez przerwy patrzy, że pierwszy nawet się poddłubywać przestał, no bo jakże tu, pod takim wzrokiem...? Wstyd i samobójstwo.

Wszsyscy wzajem pilnowali się różne przy tym inne rzeczy czyniąc, jako to rozmawiając, poczęstunkiem delektując się lub kawę pijąc, tym się jednak zajmować niekoniecznie potrzeba. Przede wszystkim bowiem czuwali ci dłubacze, i dłubali czuwacze, i nic innego tak wielkiej wagi dla wartości ich jako ludzi nie miało. Niektóren z dłubaniem swym krył się tak niewprawnie, bez gracji ni wrażliwości, że wszystkich wzrok oburzony przyciągał, i nikt o takim sądzić dobrze prawa nie miał. A innego już kilku tylko widziało, gdy chusteczką twarz niby z wilgoci ocierając, zręcznymi, z dawna ćwiczonymi ruchy nos sobie świdrował. W takiej więc hierarchii przebywali, że kto kogo przy czym zobaczył, tego z całą pewnością mógł nie szanować, a kogo nie zobaczył, tego podejrzewać musiał jedynie (i drżał ze strachu, gdyż sam przy rzeczach niegodnych widzianym mógł być, nie przez tego przez siebie widzianego, gdyż temu z pewnością bystrości brakowało, lecz przez niewidzianego, niezłapanego, nieuchwytnego - tak więc przed nim niejako zawczasu, w imię braku nadziei, korzył się w duchu).

A jeden taki musiał być, którego żaden inny przy w nosie dłubaniu nie spostrzegł. On wszystkich widział, wszystkich oceniał i wszystkich znał. On królem był nienazwanym wszystkich dłubaczy. Nie mógł jednak prawdziwej sprawować władzy, ponieważ, choć widział, kto co robił, nie widział, co kto widział, a dopiero wtedy pogrywać mógłby drobniejszymi przywidzeniami i pełną kontrolę mieć nad współdłubcami. Pierwszym był, ale wśród równych.