sobota, 27 marca 2010

Tęsknota za grami

Tęsknię, ach, jak tęsknię za graniem. Żyłem w fikcyjnych światach przez większość mojego życia i z dużą niepewnością używam tu czasu przeszłego. Dlaczego tak bardzo tego potrzebuję? Myślę, że odpowiedź brzmi: liniowy rozwój. W moich grach najbardziej kręcił mnie właśnie rozwój, budowa własnego imperium od zera, zdobywanie ostatecznie wszystkiego, ale poprzedzone tworzeniem potęgi cegiełka po cegiełce. Dlaczego więc nie mogę po prostu pobawić się w to samo w realnym życiu?

Bohater gry jest małą postacią w małym świecie, którego zasady są w miarę jasno określone. Przed wszystkim nie obowiązuje tam ściśle zasada zachowania czegokolwiek, zatem po reakcji można mieć więcej niż przed (ten tekst odnosi się raczej do gier zorientowanych jednoosobowo) Poza tym wczuwając się w bohatera, tworzę jego życiowe cele w oparciu o skończone możliwości. Oznacza to, że w grach zorientowanych na podbój świata takie osiągnięcie wydaje mi się wystarczające. W życiu nigdy nie mogłem znaleźć wystarczającego dla mnie osiągnięcia. Czy kryje się za tym straszliwa mania wielkości, egotyzm? Też. Ale nie do przecenienia jest również fakt, że nasze możliwości w życiu, choć ograniczone przez kilka czynników, pozostają nieskończone. Z natury zatem wynika, że nie możemy znaleźć takiego osiągnięcia, po którym uznamy, że już jest okej. Po którym wyświetli nam się komunikat: "You win". Pytanie jednak, czy potrzeba takiego osiągnięcia i komunikatu jest skutkiem nałogu czy też immanentną cechą człowieczeństwa. Nie wiem.

Ale spójrzmy jeszcze z odrobinkę inszej strony. W grach jakkolwiek narracyjnych, mimetycznych często cieszyło mnie zrobienie czegoś dobrego, nawet niewielkiego. Nie zawsze trzeba ratować świat przed szaleńcem, czasami wystarczy odnaleźć dla dziecka pluszowego misia, którego zgubiło. W grze wtedy wiesz, że współczynnik szczęścia na świecie właśnie się nieznacznie podniósł. W życiu rodzą się pytania: czy przypadkiem właśnie nie nauczyłeś tego dziecka, że zamiast rozwiązywać swoje problemy ma oczekiwać pomocy od innych? Czy dla przyjemności poczucia się dobrym nie skazałeś kogoś na problemy w przyszłości? A jeszcze gorzej jest, gdy chcesz komuś pomóc wydatnie - uratować od śmierci, biedy czy innej tragedii. Opiszmy to na przykładzie psa. Otóż jest sobie taki pies - szary, zabiedzony kundel o smutnym, ale wdzięcznym spojrzeniu, który jest ci wdzięczny za sam fakt, że go nie kopnąłeś. Ponieważ kundel ewidentnie bezdomny, a zbliża się zima, stajesz przed dylematem, czy za cenę odrobiny zachodu i pieniędzy nie uratować mu życia. Decydujesz się na ów szlachetny gest. Czyścisz go, odrobaczasz, karmisz, przygarniasz i otaczasz miłością. Kundel okazuje się jednak suczką i o ile nie będzie mieć potomstwa, pozostanie nieszczęśliwy. Albo więc skazujesz swoją suczkę na nieszczęście blokując jej możliwości prokreacyjne, albo też pomagasz jej w tym szlachetnym dziele i po niedługim czasie masz już pięć psów. Oczywiście możesz o nie zadbać, znaleźć im dobrze rokujących nowych opiekunów. Ale te psy też niedługo będą chciały się rozmnożyć. Bo głupie życie (to dotyczy także nas, ludzi) jest szczęśliwe tylko w perspektywie prokreacji. Pomożesz mu się rozmnażać w nieskończoność, to w końcu psy zjedzą wszystko inne. Tak czy inaczej w końcu jakieś psy będą musiały poumierać, najpewniej z głodu, w nieszczęściu. Jeśli uszczęśliwisz jednego psa dziś, ściągniesz nieszczęście na kilka następnych. Straszliwa perspektywa. A to jeszcze nie koniec - każdego psa musisz czymś karmić. Więc wybierasz, żeby jedno zwierzę zostało zabite na pokarm dla drugiego - dlaczego (ten temat już chyba kiedyś poruszałem, więc nie będę się dalej rozwodzić)? W przypadku ludzi kwestia jest odrobinkę bardziej skomplikowana, ale silnie wierzę, że działa ten sam mechanizm i w końcu trafiamy na te same problemy.

A w grach? Ratujesz, nakarmisz i game over, you win. Chciałbym wrócić do świata gier, gdzie można było po prostu zrobić coś dobrego.

wtorek, 9 marca 2010

Manifestacja

W czwartek odbyła się w Warszawie Wielka Ogólnopolska Manifestacja Indyferentystów. Niewielki tłumek przemaszerował Krakowskim Przedmieściem, skandując: "mamy wszystko gdzieś!". Uczestnicy nieśli transparenty z napisami takimi, jak: "Wolność wszystkim! Albo i niewola!", "Jakoś jest i nijak nie musi być" bądź "Pamiętaj, żeby robić cokolwiek. Albo i nie". Dominowały jednak krótsze napisy - "Cokolwiek", "Bez różnicy", "Nie mam pojęcia" oraz "Polska dla Polaków".
 - Nasza manifestacja odniosła zadziwiający sukces - powiedziała nam w wywiadzie główna organizatorka, pani Barbara Spiwór-Kolano. - Śmiało można zaliczyć ją do najbardziej udanych w historii. Całe miasto, a nawet świat, poparły naszą manifestację poprzez zupełne jej zignorowanie. Teraz mamy pewność, że wiedzą, o co walczymy.

Następnego dnia odbyła się Wielka Ogólnopolska Manifestacja Indyferentystów Tajemnych. Tłum w liczbie trzech osób postał przez kwadrans przed pałacem prezydenckim. Inicjator, pan Żakosław W. (obecnie podejrzany o zniesławienie głowy państwa) tak przedstawił cel manifestacji:
 - Kiedy wczoraj maszerowali indyferentyści, nie mogłem nie zwrócić uwagi na interesujący akronim powstający z jej nazwy. Wraz z kolegami postanowiłem to wykorzystać.

Mówiła dla państwa Mirosława Grzyb-Pierdółka.

Zapraszamy państwa na nasz nowy program publicystyczny: "Rozmowy praktyczne". Postanowiliśmy pozostawić suchych teoretyków suchej teorii, do studia zapraszać będziemy ekspertów znających poruszane problemy od strony praktycznej. Pierwsza emisja już w najbliższy wtorek. O problemie przemocy w rodzinie opowiedzą nam pan Herakles oraz pani Medea.

poniedziałek, 8 marca 2010

Rozmowy z majorem Pierdółką

Zamiast lepszego tramwaju podjechał mi gorszy tramwaj, który jedzie krócej, ale zatrzymuje się dalej. Idąc od jego przystanku do domu przechodzi się koło przystanku lepszego tramwaju, głównie po to, by stwierdzić, czy będąc spokojniejszym i wygodnickim byłoby się w domu szybciej.
Idę sobie więc, obserwując zalegające zaspy śnieżne, kiedy uchem bardzo wewnętrznym słyszę komendę majora Pierdółki:
- Odkręcać kran w nosie! Ruszać się, obkurwieńce jedne!
Efekt natychmiastowy, z nosa się leje jak z ruskiej półlitrówki. Nieco absorbuje to moje myśli, ale z drugiej strony myślę cały czas nad wypowiedzią majora i coś w niej nie daje mi spokoju. Tylko co to jest...? Już wiem.
- Majorze – odzywam się grzecznie. - Skąd pan zna wyraz „obkurwieniec”? Czyżby czytał pan Sapkowskiego?
- Czego? Kogo? Niech cywile pocałują mnie w dupę i nie przeszkadzają żołnierzom w służbie ojczyźnie – odrzekł mi ów grubianin. Poczułem się nieco urażony, ale i nastraszony. Już chciałem schować się w głąb siebie, kiedy przypomniałem sobie, że tam właśnie siedzi ów niebezpieczny człowiek. Pomedytowałem na ten temat przez chwilkę, aż wreszcie odrzekłem mu:
- Majorze, proszę nie zapominać, że przebywa pan obecnie w mojej głowie. Jest pan moim gościem, wymagam więc nieco szacunku. - Tak mu powiedziałem, dumny ze swej asertywności. Zadowolenie moje zostało jednak natychmiast stłamszone przez nieludzko spokojną odpowiedź majora:
- Ta placówka została mi wyznaczona przez naczelne dowództwo jako najlepszy punkt do obserwacji zagrożeń czyhających na państwo polskie. Lokal został zajęty mocą prawa, nie zaś pańskiej gościnności.
Odczułem silne dość silne deja vu, coś było dokładnie tak, jak było już wcześniej i to wcale nie dawno... Nie mogłem jednak ustalić, co to było, więc rzuciłem do swego rozmówcy:
- Czy naczelne dowództwo z pełną powagą powiedziało panu majorowi o czyhaniu owych zagrożeń?
- Z pełną. - Oświadczył zwięźle, wpatrując się w coś za pomocą lunety.
W tym momencie dotarło do mnie, skąd to deja vu – otóż znowu, tak samo jak dwie chwile temu, spokoju nie dawało mi coś w wypowiedzi majora! Tylko co to mogło być...?
- Czyli naczelne dowództwo polskiego wojska zajmuje się tworami czyhającymi? - Drążyłem średnio interesujący temat, siląc się na złośliwość.
- Srającymi. - Major widać nie miał ochoty bawić się w postmodernizm. - Dowództwo dlatego jest dowództwem, że zajmuje się, czym chce.
Delektowałem się właśnie szerokimi przestrzeniami złośliwości, które otworzył przede mną (a więc i przed sobą) major swoim postawieniem sprawy, gdy dotarło do mnie, co mnie tak zaciekawiło w jego wcześniejszej wypowiedzi.
- Majorze, co to znaczy, że moja głowa jest najlepszym punktem do obserwacji zagrożeń czyhających na państwo polskie? - Zapytałem niespodziewanie. Odniosłem wrażenie, że major poruszył się nieznacznie na dźwięk mojego pytania.
- A jak pan myślisz? Znaczy to, że pańska głowa jest najlepszym punktem do obserwacji zagrożeń czyhających na państwo polskie! Wytycznych dowództwa się nie kwestionuje.
Nie, chyba jednak nie poruszył się na dźwięk pytania, tylko po prostu się akurat poruszył. Trudno było mi powiedzieć, na co odpowiedzią było stwierdzenie majora i czy to coś jakkolwiek się wiązało z tym, o co go pytałem. Rozmawiaj tu człowieku z wojskowymi!
- Majorze, czy to wszystko oznacza, że w mojej głowie powstają zagrożenia dla państwa, lub nawet że moja głowa jako taka stanowi owo zagrożenie?
- Ta informacja została zastrzeżona.
- Została zastrzeżona czy po prostu pan nie wie? - Rzekłem zniecierpliwiony.
- Ta informacja również została zastrzeżona.
Czyli wracamy do mojego rozumienia współczesności. Nie wiadomo tak naprawdę absolutnie nic. Ktoś twierdzi, że ktoś nad czymś czuwa, ale wierzyć mu trzeba na słowo. Odczułem narastającą frustrację i chciałem ją na czymś wyładować.
- Majorze, a czy nie mógłby pan przykręcić strumienia w moim nosie, kiedy rozmawiamy? Przecież to urąga godności! - Zaatakowałem go.
- To niech pan do mnie nie rozmawia – obronił się. - Albo niech się pan obetrze.
Pomysł rzeczywiście był zupełnie przyzwoity (pomijając jego syzyfowość) i zdziwiłem się, że sam o tym nie pomyślałem. Wielkie umysły czasem zapominają o małych sprawach, usprawiedliwiłem się w myśli. Obsmarkane umysły zawsze pozostaną tylko obsmarkanymi umysłami, odpowiedziałem sam sobie, po czym mimo wszystko sięgnąłem po chusteczkę. Ich zapas nie wystarczy na długo; mijałem już na szczęście przystanek lepszego tramwaju (który pod względem jakości podróżowania był akurat gorszy), do domu pozostała więc mniej niż połowa drogi. Trzeba myśleć szybciej.
- Przepraszam, ale nijak nie widzę, dlaczego moja głowa miałaby być siedliskiem zagrożeń akurat dla polskości. Moje myśli wymierzone są w ogólny ład cywilizacyjny, a nawet sprawy bardziej fundamentalne i ogólnoludzkie – uniosłem się dumą i zagrałem w otwarte karty.
- Skąd pomysł, że w tym wszystkim chodzi akurat o pana? - Tajemniczo przygasił mnie major. Zastanowiło mnie wyrażenie „skąd pomysł” - w końcu to ja go nadużywam, jakiś tam major powinien raczej powiedzieć „dlaczego pan uważa”, „skąd się panu wzięło” lub „co pan za głupoty opowiadasz”. Postanowiłem jednak nie dzielić się tym podejrzeniem z rozmówcą, skoro najwyraźniej on nie dzieli się wszystkim ze mną.
- Choćby stąd, że siedzi pan w mojej, a nie czyjejkolwiek innej głowie – postanowiłem zabłysnąć inteligencją.
- Może pańska głowa jest bazą wypadową dla agentury obcego rządu, albo nawet dla kontrolujących media istot pozaziemskich?
Pomyślałem, że dworuje sobie ze mnie i wpadłem w złość.
- Ta, chyba moja d...
- A o to musiałbym zapytać tamtejszego rezydenta, pułkownika Wołowa.
- Proszę natychmiast przerwać te insynuacje! - Zażądałem, prawdziwie zaniepokojony.
- Gdzie pan widzi insynuacje? Wszystko powiedziane wprost, po wojskowemu.
- Żądam, aby zaprzestał pan tych wykrętów i w tej chwili wyjawił całą prawdę! - Pomyślałem, że przemówię do żołnierskiego instynktu posłuszeństwa.
- Naprawdę chce pan wiedzieć?
- Tak.
- Z całą pewnością? Bo potem już nie będzie odwrotu.
Ha! Wreszcie się czegoś dowiem.
- Z całą pewnością. Gadaj pan.
- Tak więc informacje, o które pan pyta, zostały zastrzeżone.
Zacisnąłem pięści i przełknąłem cisnący się na usta wulgaryzm (pewnie wyłapią go swoją aparaturą ludzie kaprala Świniowca). Pocieszyć się mogłem jedynie faktem, że naukowo udowodniłem nieinstynktową naturę wojskowego posłuszeństwa.
Szedłem więc w ponurym nastroju, aż nagle przyszło na mnie olśnienie. Mój nos! To przy nim przecież majstrowali ludzie majora Pierdółki – oni z pewnością próbują unieszkodliwić mój nos! Tylko jakie zagrożenia dla państwa mogą płynąć z faktu, że posiadam sprawny narząd czwartego co do ważności mojego zmysłu? Czyżby obawiali się, że wywęszę brudne sprawy rządu? Nie, to tylko metafora... chociaż wojskowi mogliby się na nią nabrać. Tak więc mamy już jedną hipotezę, bazującą na z pewnością słusznym założeniu bezbrzeżnej głupoty środowisk wojskowych. O faktyczny węch raczej nie mogło im chodzić, bo sam muszę przyznać, że nie jest szczególny, zwłaszcza, że przez większość czasu mam kat... ach więc to tak! To dlatego tak rzadko mogę cieszyć się moim doskonałym węchem, że jest on sabotowany przez polską armię! Nie no, tu się szykuje milionowy proces. I całe szczęście, bo desperacko brakuje mi jakiegoś pomysłu na zdobycie lepszej forsy. Adwokata trzeba wziąć z górnej półki, bo ministerstwo obrony też pewnie nie będzie się cackać i spróbuje udowodnić, że to dla mojego dobra. A jak już wygram to inwestować czy przepuścić? No dobrze, ale gdyby nie z powodu metafory to dlaczego odbieraliby mi najważniejszy zmysł? Przecież szkodzenie własnym obywatelom nie jest w ich interesie. Przynajmniej nie bezpośrednio.
Rozmyślając tak zbliżałem się już do swego bloku, ale dopadło mnie jeszcze ostatnie olśnienie. Atrakcyjność! To mi najbardziej psuje cieknący nos! Nagle wszystko stało się takie jasne. Ministerstwo obrony musi działać na zlecenie samego premiera, albo kogoś ponad nim. Chodzi o to, by ograniczyć nieco moją atrakcyjność, by dać szansę pozostałym polakom, bo kiedy wszystkie kobiety wpatrzone są jedynie we mnie, a ja wyznaję filozofię antyerotyczną, to w Polsce nikt nie prokreuje! Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z wagi problemu. Przecież całą Europa teraz cierpi na problemy demograficzne. Tzn. według mnie to dobrze, że tak się dzieje i niech się rodzi jak najmniej, ale samemu być sprawcą tego wszystkiego? To prawie jak skazać miliony na śmierć. Teraz wreszcie rozumiem, jak się musieli czuć dwudziestowieczni dyktatorzy, i muszę przyznać, że uczucie nieco przytłaczające, ale ogólnie przyjemne.
Wszedłem do swojej klatki.
- Jesteś zupełnie szalony, i to nie tylko dlatego, że rozmawiasz z urojonymi postaciami – rzuciła na odchodnym jakaś urojona postać.

czwartek, 4 marca 2010

Cudowne Wydarzenie Grzyba

Grzyba wiecznie prześladowali problemowie. Grzyb uciekał przed nimi jak tylko mógł, najczęściej w objęcia kolejnych problemów. Nie pozwalał sobie wejść na głowę, wchodzili mu więc na hipotekę i dzielili między siebie ów soczysty owoc. A Grzyb żył, starał się żyć tak jak tylko mógł, żywo: intensywnie i z dnia na dzień. Uważał się za wielkiego miłośnika życia (ja zaś powiedziałbym, że był mu zaprzedany bez reszty).
- Grzybciu mój, Grzybuniu – skomlała mu do ucha Maniuszka, istota bezgranicznie go kochająca. - Cóż ci leży na serduniu?
A na serduniu leżały Grzybkowi możliwości i konieczności. Zdobyć środki a unikać peryferii, przeżyć jeszcze choć jeden dzień jak król, lub przynajmniej jak człowiek. Jednak kłopotowie ścigali go coraz zawzięciej, głównie pod postacią wierzyciół. Matnia zamykała się i coraz bardziej wyraźniało widmo odpracowania wesołego życia. Przyszły dni, kiedy nawet Grzyb chodził strapiony; wyglądał wtedy prawie jak jego matka, zwana przez bliskich Grzybową Matką – kiedy on był jeszcze dzieckiem ona już przeczuwała, że nie będzie z niego ludzi. Ale ona też dała się zmylić, kiedy Grzybowi wszystko się udawało, kiedy rósł w siłę po malutkiej hossie jak grzyb po deszczu, który spadł na zepsute jedzenie. Wtedy wszyscy myśleli, że ten człowiek daleko zajdzie, że rozrośnie się do naprawdę potężnej pleśni. Był jak tysiące innych małych grzybków – młodych, prężnych, umiejących skutecznie wyssać potrzebne im substancje z dowolnego podłoża. A teraz Grzyb był ścigany i prześladowany, nie tylko przez fungicydów, ale przede wszystkim przez Wielką Pleśń i różnych pasożytów. Pocieszała go tylko porządna, domowa zupa grzybowa, przyrządzana mu przez Grzybową Matkę w każdy czwartek, kiedy to ją odwiedzał. Grzyba mógł uratować tylko cud.

I wydarzyło się coś cudownego, co uwolniło Grzyba od jego problemów, co pozwoliło mu zostawić w tyle dotychczasowe życie, dotychczasowe nadużycia i dotychczasową tożsamość. Wszystko to nagle przestało się liczyć. Nie był to jednak cud zrozumienia, ani tym bardziej cud życia, którego cudowność bywa zresztą ostatnio kwestionowana przez profesjonalne środowiska dyletanckie.
- Wolny on już, i nikt go nie ściga! - Mówiła przez łzy wzruszenia Maniuszka Grzybowej Matce, gdy donosiła jej o szczęśliwym wydarzeniu. - Już od jakiegoś czasu czułam, że tylko w ten sposób może mu się udać i chyba w jakiś sposób on też to zrozumiał.
- Aleś ty dobra, moje kochane dziecko – odpowiadała jej raz po raz Grzybowa Matka, również poruszona do pewnego poziomu.

Cudem, który uratował Grzyba był wcale nie tak rzadki Cud Zawału Serca, jeden z wielu możliwych rodzajów wspaniałego Cudu Śmierci.