piątek, 13 sierpnia 2010

Głupim być - piękny sen

Ostatnio odkryłem, że cierpię na niedostatek pewnego rodzaju scen. Chodzi o takie sceny z kiepskich (a czasami i lepszych) komedyjek, gdzie jedna z postaci, napuszona i dumna, próbuje jakoś przyszpanować i natychmiast się tym ośmiesza. Przykładowo - rusza z piskiem opon tylko po to, by za chwilę hamować. Nie narzekam na brak takich scen w filmach (można by się nawet pokusić o narzekanie wręcz przeciwne), tęsknię jednak za nimi w realnym życiu, gdzie do szpanowania pięciu a do ośmieszenia się jeden (i to wbrew woli). No dobrze, jeśli szpanerów pięciu, to tych ośmieszonych wbrew woli będzie na pewno więcej niż jeden (może też pięciu?), ale bez wątpienia zrozumiem (w końcu kto jest czytelnikiem idealnym tych tekstów?), o co mi chodzi.

W powyższej sytuacji czuję, że sam muszę czasem grać wdzięczną rolę ośmieszonego szpanera (lub innego narcyza). Coraz częściej więc ruszam ostro tylko po to, by zaraz musieć przyhamować. Oczywiście tylko ja rozumiem śmieszność sytuacji, więc tylko ja się śmieję. Potencjalni inni potencjalnie patrzą jak na debila... Gdyby tylko zrozumieli ogólny zarys i wzięli go za wyraz narcyzmu (teza - myślę - zupełnie do obronienia), to mój głupi, literacki pomysł mógłby na wyższym poziomie zrealizować się (chciałbym dodać jakieś: 'naprawdę' lub 'w realnym życiu', ale jak inaczej można się zrealizować? głupie pleonazmy - btw ciekawe, czy którykolwiek z prawdopodobnie dwóch czytelników zna różnicę pomiędzy pleonazmem a tautologią).

Cały ten temat nasuwa mi jeden niepokojący, choć poniekąd cudowny wniosek: hermetyzuję się we wszystkich aspektach i za jakiś czas nie będę potrafił się skomunikować nawet z tą garstką popaprańców, którzy jeszcze próbują mnie zrozumieć. Tylko czy wtedy będzie mi to przeszkadzało?

wtorek, 10 sierpnia 2010

No co pan?!

No co pan kurwa? - powiedział żul {[w wypowiedzi nie ma przecinka; niektórzy językoznawcy-amatorzy powtórzyliby po raz dziesiąty tego samego wieczora, że ostatni wyraz wypowiedzi żula nie jest wyrazem, lecz właśnie przecinkiem (i zrobiliby to z miną mędrca objawiającego istotę oświecenia); pomijając to, nie ma przecinka; dlaczego? chodzi o literackie odwzorowanie często, gdy słyszę takie słowa, kurwa nie jest zaakcentowana jak komentarz po przecinku, ale raczej jak orzeczenie; fakt, nijak nie jest ów piękny wyraz czasownikiem, ale ulokowany i akcentowany bywa jak czasownik, i czasem oddać to się chce - przyp. tłum.]

Dlaczego tłumacza? Potraktować to metaforycznie i ma pewien sens. Zasadniczo jednak nie ma. Lubię takie wstawki. To jest moje retro - wyobrażam sobie, jak się musieli czuć pierwsi postmoderniści. Zawsze jednak, gdy coś takiego wplatam, słyszę głos mojego wewnętrznego krytyka ds. literatury - bardzo konkretny głos Jerzego Sosnowskiego. Można by nawet literacko nazwać go moim wewnętrznym krytykiem literackim. Tak czy owak w mojej głowie obrusza się on na wszelkie pomysły takie jak ten w poprzednim zdaniu lub ten inspirujący całego posta. Tak samo jak obruszał się (on sam) na podobne pomysły jako mój wykładowca. Z tego, co zrozumiałem, życzyliby oni sobie (realny i urojony), żeby wszelkie dziwne pomysły - takie jak dopisek "przyp.tłum." po komentarzu odautorskim - miały konkretny sens, jakieś przedłużenie, innymi słowy - żeby stanowiły jakąś zagadkę dla czytelnika (możliwość, żeby intencje pisarza były jasne i zrozumiałem wykluczam, bo nie o takich działaniach jest niniejszy post). I tu wkracza moja świadomość z kolejnymi mądrościami: dopóki wszystkie zawoalowane sensy są sensami (i nie ma żadnych półsensów, jak ten przyp.tłum) czyli stanowią zagadki, to mamy do czynienia z literaturą detektywistyczną. Nic poza rozrywką, nawet jeśli skomplikowaną. Czasem więc mam wrażenie, że tylko przez takie okazjonalne złośliwości bez kontynuacji (ale nie zgodzę się na określenie: bezsensy) mogę powiedzieć coś wartościowego od siebie i paru innych podmiotów. Bo w moim świecie dopiero wtedy, gdy nie jest to zagadka, a więc gdy nie ma odpowiedzi, możemy poszukać istotnych sensów. I dopiero od tego punktu zaczyna się postmodernizm, a więc niektórzy uznani postmoderniści nie są dla mnie postmodernistami.

A z innej beczki. Zastanowiłem się trochę nad takimi różnymi, którzy mi zarzucają, że postrzegam świat w kategoriach walki i przypomniałem sobie trochę naszej wspólnej historii. Doszedłem do paradoksalnie przewidywalnego wniosku, że to ci źli ludzie właśnie postrzegają świat w kategoriach walki i może dlatego tylko to są w stanie wyczytać z moich wypowiedzi. Polecam im medytacje w tym kierunku (w dawniejszej polsce często mówiło się o medytacji mając na myśli myślenie)}, kiedy nie dorzuciłem mu się na wino. Spojrzałem na chlejusa wyniośle i odszedłem przerażony.

środa, 4 sierpnia 2010

Myśli, część siódma

Zgodnie z komentarzową zapowiedzią chcę kolejny raz trochę oświetlić 'mój problem'.

Niezbędnym założeniem będzie świadomośc całkowicie zateizowana, niejako w miejsce religii stawiająca - ewolucję. Tyle że nie w znaczeniu darwinowskim, odnoszącym się do biologii, ale rozszerzonym, opasującym i opisującym większość, jeśli nie wszystkie, sfery działalności człowieka - a więc np. wszelkie twory społeczne, ale chyba też idee, choć nie jestem pewien, czy te ostatnie w łatwo zauważalny sposób.

Podstawowym narzędziem ewolucji jest rywalizacja. Skuteczniejszy może przetrwać, mniej skuteczny musi umrzeć (w ludzkim społeczeństwie to się komplikuje, bo skuteczny na poziomie społecznym - kasiasty, wpływowy, szanowany - rzadko bywa skutecznym na poziomie biologicznym - rodzic wielu dzieci, które dożywają do momentu własnej prokreacji).

Pierwsze problemy z rywalizacją:

Nie wiem, czy rywalizacja zawsze ma zwycięzcę, może nie. Ale zawsze ma przegranego.
Od razu wyobrażam sobie, jak ktoś mi odpowiada fikcyjną anegdotą, że trójka ludzi aplikowała na to samo stanowisko w jakiejś firmie. "Jedno z nich się dostało, ale pozostali tak się zmotywowali, że zdobyli i wydobyli z siebie nowe kwalifikacje, dzięki czemu zdobyli potem dużo lepsze prace, niż początkowo byli w stanie" - Tak właśnie mógłby mi ktosik powiedzieć. I twierdzić, że to dobrze. A ja odpowiedziałbym temu komuś: "no dobrze, więc niby wszyscy wygrali? a co z tymi, którzy aplikowali na te same stanowiska, co ta dwójka? oni mogli być przegrani, a mogli nie być, bo mogli się też zmotywować, uruchomić nowe kwalifikacje, zdobyć lepszą pracę niż pierwotnie planowali itp., ale wtedy znów ktoś inny musiałby tej pracy nie otrzymać. Liczba etatów, na których można robić coś ciekawego, a tym bardziej tych dobrze płatnych jest ograniczona procentowo. I zawsze mniejsza od tych źle płatnych.


Rywalizacja służy zwiększeniu skuteczności, a ta jest ważna dla narzędzi, przedmiotów. Po co podmioty mają być skuteczne? Chyba tylko dla samej rywalizacji, a to tworzy nam jedno z głupszych błędnych kół.

Rywalizacja premiuje raczej jednostki o ograniczonej wrażliwości, empatii, skłonności do refleksji. Do osiągnięcia wygranej służy dyskurs sukcesu, czyli pewnego rodzaju skrypt, który z powodzeniem mógłby obsłużyć robot. Nota bene do nawiązywania znajomości (czy to przyjacielskich, czy erotycznych) używa się podobnego skryptu, tylko chyba odrobinę trudniejszego - na razie robot byłby trochę za mało inteligentny, by przebić w nim ludzi, ale jestem raczej pewien, że to inteligencji, a nie empatii mu brakuje. Przypuszczam, że dobry skrypt nawet u mnie mógłby wywołać wrażenie empatii, a to przecież wystarcza.

Oczywiście wypisałem tylko te problemy, które są logiczną koniecznością, ale są przecież inne, kto wie czy nie gorsze, które wystąpić z logicznego punktu nie muszą, ale w praktyce ogromna większość z nas spotyka się z nimi. Tu pozwolę sobie zarysować tylko główną grupę - większe i mniejsze nadużycia, których dopuszczamy się na innych, gdy uzależnimy się od systemu rywalizacyjnego i (zupełnie logicznie) chcemy osiągnąć więcej, niż jesteśmy w stanie wyrwać za pomocą reguł.

No i ja się teraz pytam: jak ja mam brać udział w takim systemie? Jakoś będę musiał, ale nie potrafię znaleźć żadnej, nawet hipotetycznej przezeń ścieżki, która pozwoliłaby mi zachować dobre mniemanie o sobie.