sobota, 23 stycznia 2010

Kompromitacja

Na razie zawieszam wcześniejszy wątek, chociaż to, co tu mam do powiedzenia, jest jego ważnym dopełnieniem. Mam nadzieję wznowić temat niedługo, ale na razie próba napisania czegoś kompromitującego o sobie zmusiła mnie, by przejść od razu do większej kompromitacji.

No cóż, szczerość to szczerość, a od początku tego bloga mam wyraźną potrzebę skompromitowania się na tyle, by nie było już żadnej godności do ratowania, żebym mógł mówić wszystko to, co chciałbym. Takie właśnie nadzieje wiążę z tym postem. Chociaż sam nie wiem, czy się udało napisać odpowiednio szczerze.

Ostatnimi czasy nie mogę uwolnić się od uczucia/wniosku, że powinienem umrzeć (uspokajający – lub może rozczarowujący – spoiler: nie zamierzam nic w tym kierunku czynić). Czuję się życiowym bankrutem – doprowadziłem się do takiego stanu, kiedy już nie widzę żadnych wykonalnych i akceptowalnych dróg dla siebie. Przede wszystkim w związku z wiecznym problemem kariery – dawny pomysł, by zostać pisarzem wydaje się dziś trochę idiotyczny, zważywszy, że dużo więcej jest ludzi piszących niż chcących to czytać. Oprócz tego jedyna ścieżka, jaką dla siebie widziałem to kariera naukowa, ale spójrzmy prawdzie w oczy – mimo że najwięcej ze swojej grupy udzielam się na zajęciach (w zasadzie każdych), to szybciej zapominam starą wiedzę niż przyswajam nową, posiadam tak ogromne luki w erudycji, że sam sobie nie dałbym nawet tytułu magistra, a co dopiero doktora. Inna sprawa, że przy kontakcie ze światem naukowym regularnie dostrzegam, że często zadowala się on niższymi standardami ode mnie.

W każdym razie więcej sposobów ucieczki od uwłaczającej rywalizacji z (czasem trzeba to powiedzieć) prostakami nie widzę. Przynajmniej jakkolwiek satysfakcjonujących. A właśnie do takiego stanu ducha pozwoliłem się sobie doprowadzić, że wszelkie konwencjonalne ścieżki kariery wydają mi się niemoralne – żeby zaś móc sobie spojrzeć w oczy powinienem robić coś, co – jeśli nie mogę w to wierzyć – przynajmniej nie jest zbyt szkodliwe. No bo to, na czym dzisiaj (zresztą ta zasada w szerszym rozumieniu obecna była zawsze) można zarobić albo ogólnie coś zyskać, to nie generowanie jakiegoś zysku dla całej ludzkości, a tym bardziej dla całego świata. Nie, chodzi o to, żeby sprzedać swój produkt, ale jeśli ty tego nie zrobisz, to nie znaczy, że produktu zabraknie – więc musisz po prostu skłonić odbiorców, by wybrali twój produkt zamiast konkurencyjnego. Filozofia życia zaś działa – jesteśmy (bo musimy być) trochę poza moralnością, ponieważ musimy gonić maksymalną skuteczność. Etyczny wizerunek, owszem, liczy się – tyle że są tańsze metody osiągnięcia go niż etyczna praca. I nie chcę tu pomstować z ambony na niemoralność pracodawców, bo – jak już zostało wspomniane – rozumiem, że tu działa ewolucja i tylko najsprawniejsi są w stanie przetrwać, indywidualna sprawność zaś nie pokrywa się zbytnio z etycznością. Zresztą, nawet etyczna firma lub korporacja wciąż donikąd nie prowadzi. Może się stawać sprawniejsza, większa i tyle. Wytwórca ani sprzedawca nigdy nie będzie robił czegokolwiek wartościowego, a skoro już tak na to patrzymy, to wydaje się, że podobnie będzie z każdą inną funkcją życiową, którą możemy przybrać.

A zatem jedyne, co jest, to mieć pełną wyzwań i awansów pracę, zadowoloną rodzinę, duży dom i samochód? Pewnie, nie miałbym nic przeciwko obserwowaniu (kiedyś), jak moje dzieci stawiają pierwsze kroki, ale powoływanie kogoś na świat, w którym niczego się nie da osiągnąć wydaje się bardzo... sadystyczne, łagodnie rzecz ujmując.

I tak oto elegancko sprowadziłem się do problemu, który wcale nie jest młody ani oryginalny, co pokazuje, że ja też nie jestem oryginalny. Jeden z wielu skrótowych sposobów zapisania tego problemu, to: uważam, że moje życie to pasmo porażek i jest nic nie warte; jednocześnie nie ma takiego człowieka, z którym chciałbym się zamienić na życia. Wniosek nasuwa się sam.

Pozostaje pytanie o pierwszeństwo: czy dlatego nie mogę ostatnio nic osiągnąć, bo zwątpiłem, czy też zwątpiłem, bo racjonalizuję swoje porażki? Nie mogę oczywiście odpowiedzieć na to pytanie, ale chciałbym zaznaczyć, że kiedy formułuję depresyjne sądy o rzeczywistości, jestem go świadomy.

Warto tu powrócić do wyrazu, którego zasadniczo nie lubię, ponieważ jest nadużywany przez nadętych konserwatystów: godność. Potrzeba jej zachowania/posiadania od lat już powstrzymuje mnie przed próbami zdobycia numerów telefonu intersujących dziewczyn (mam dwadzieścia trzy lata - chyba mogę jeszcze mówić o dziewczynach, a nie kobietach?) oraz oraz zamaskowania swojej niewiedzy na egzaminach. Z tymi numerami to oczywiście nie tylko godność, ale też zwykły lęk przed odrzuceniem, czy ogólniej - fobia społeczna. Kwestie godności są filozofią dorobioną do tego, co i tak robiłem (ściślej: czego nie robiłem), ale się zautonomizowały. Z egzaminami wydaje mi się, że filozofia przyszła najpierw, jako postanowienie zdobycia faktycznej wiedzy, a nie tylko dobrych ocen, i planowe zaprzestanie kombinowania. A teraz nie widzę możliwości dalszego życia i zachowania tej swojej godności. Trochę mi się to kojarzy z seppuku - dawni japończycy pewnie by nazwali to, co ratują - honorem, ale wystarczy poobcować trochę wśród metalowców i już się nienawidzi tego słowa. W każdym razie u mnie potrzeba śmierci w obliczu porażki wydaje się mieć tę samą genezę, aczkolwiek nie badałem tej kwestii, bo w ogóle z niechęcią patrzę na badania kulturowe oraz na filologie obce (trochę zawodowej złośliwości).

Jak zwykle nie wyczerpałem tematu, ale cóż; chyba tylko tak obecnie umiem pisać, budując całościowy wizerunek z małych elementów.

Aby ściągnąć trochę więcej gromów na swoją głowę chciałbym się jeszcze podzielić moimi refleksjami na temat samobójstwa, bo będąc w opisanym stanie ducha od miesięcy, wielokrotnie do tego tematu (powiedzmy, że teoretycznie) powracałem. Mnie osobiście przed ewentualnym samobójstwem broni po prostu wola życia – tak jak terminator po prostu nie mogę wykonać procedury, która miałaby mnie zlikwidować, lub choćby uszkodzić (już wiadomo, dlaczego jestem takim tchórzem). Ale gdyby nie to, czy coś by stało na drodze? Na myśl przychodzi tylko cierpienie przez taki akt wywołane. Przyjaciele? Nie bardzo. Może to cyniczne, ale przypuszczam, że moja śmierć wywarłaby na nich podobne efekty co na mnie ich – z początku szok, ruminacja straconych możliwości, ale po krótkim czasie człowiek by się uspokoił, trochę zapomniał i byłoby okej. Rodzice? W moim przypadku może miałoby to znaczenie, bo doceniam fakt, że dla porozumienia się ze mną byli skłonni do dużo większych poświęceń niż ktokolwiek z przyjaciół. Ale z drugiej strony, ci idioci sprowadzili mnie na ten świat, a gdybym układał dekalog, to byłby jeden z najważniejszych grzechów. Więc ogólniej stwierdzam: powołanie kolejnego człowieka do życia jest zbrodnią na tyle ciężką, że rozpacz po utracie dziecka będzie adekwatną karą. I jedynym istotnym problemem pozostaje rodzeństwo – nawet jeśli nie trzyma się zbyt blisko, to i tak śmierć jednego z nich na zawsze skrzywiłaby życie pozostałych, którzy na to nie zasłużyli.

Tak więc, drogi czytelniku, jeśli życie ci zbrzydło i chcesz się zabić, a jesteś jedynakiem – ja cię powstrzymywać nie będę. Jeśli natomiast posiadasz rodzeństwo (nawet bardzo irytujące), to niestety musisz się, cieciu, ogarnąć. Howgh.

Expecting shitstorm in...
3...
2...
1...

5 komentarzy:

  1. Hej, więcej pewności siebie. I nie bierz tego wszystkiego zbyt poważnie. Albo bierz ale wtedy zostaniesz pustelnikiem eremitą. Ale wtedy też mógłbyś pisać bloga, i to pustelniczego... To by było coś. Myślę za to, że kryzys może być czymś bardzo dobrym, bo prowadzi do rozwoju nowych ścieżek myślenia. Także, ciekaw jestem co z tego kryzysu wyjdzie i co wymyślisz Wojcie - a wiem że coś wymyślisz. Wierzę w Ciebie, a dzięki efektowi projekcji placebo i sprzężeniu zwrotnemu tak się stanie. Howgh.

    OdpowiedzUsuń
  2. Po za tym ja też czasami myślę tak, że mam takie braki, że w dwóch życiach ich nie nadrobię, że moja wiedza składa się z rozległych przestrzeni braków - ale z drugiej strony wydaje mi się, że trochę racji mają Ci twoi naukowcy, że się zadowalają niższymi standardami - może Ty masz za wysokie? Myślę, że jak ktoś jest dobry to nie dlatego że stawia sobie megawymagania które go przytłaczają, ale dlatego że jakoś mu wychodzi, wierzy w siebie i cieszy się życiem. Taki konkretny naukowiec tak mi się właśnie przedstawia. A taki zwyczajny to właśnie nie jest niewiadomo kto, który cytuje wszystkie pisma świata, ale który posiada jakieś inne umiejętności.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiesz, tutaj mam pewność siebie. To jest moje miejsce i mi tu nie może podskoczyć. Po prostu zwracam uwagę na recepcję - przede wszystkim dlatego, że to pokazuje, czy jest jakiś kontakt pomiędzy mną a innymi ludźmi, czy tylko pomiędzy mną a mną. Chociaż jest taki problem, że nawet tu nie mogę osiągnąć uczucia szczerości. A może moja uczuciowość po prostu nie potrafi poprawnie zinterpretować uczucia braku spontaniczności, bo chodzi mi o taką szczerość, która może, ale nie musi się ze spontanicznością łączyć. Hmm... mógłbym to dookreślać w nieskończoność, a wciąż wątpię, czy ktokolwiek mógłby mi odpisać coś takiego, żebym miał poczucie, że mówimy o tym samym. Chyba za dużo oczekuję po komunikacji międzyludzkiej i powinienem się faktycznie skupić na byciu eremitą. Tylko takim eremitą, żeby mi przysyłano duże ilości pokarmu, używek i tekstów kultury, no i formularze do wypełnienia, na których byłoby tylko jedno zaznaczalne pole: "Łodp***dolta się" - ja bym tam stawiał ptaszka, uroczyście podpisywał i pogrążał się... w czymkolwiek. Kto wie, może urodziłem się o trzy dekady za wcześnie. A może nie...

    Co zaś do tych naukowców - nie nęka Cię taka potrzeba, żeby wreszcie coś było zrobione porządnie? Nie twierdzę, że nic nie jest, ale ludzie naokoło mnie mają jakąś tendencję, by nie wymagać od siebie tyle, ile można. Wszyscy wykonujemy swoje zadania pro-wizorycznie, powierzchownie. Co z kolei każe się zastanawiać, czy rację miał Foucault z tym swoim globalnym panopticonem, który wg niego funkcjonuje.

    A tak naprawdę, to pewnie wcale nie mam wysokich standardów, tylko jak tak gadam, to wydaje się, że mam, więc naturalnie przyjmuję taką strategię, żeby powhinować.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyjaśnij mi następujące słowa: recepcja - w tym kontekście;
    powhinować - ki diabeł?
    Chodziło mi o pewność siebie w życiu i znajdywaniu drogi życiowej. Na pewno jakąś znajdziesz i nie będzie to eremityzm łodpierdolny. Chociaż nawet mógłbym sobie Cię wyobrazić za 20 lat, niehluja w zasyfionym, zapełnionym butelkami po piwie i czym tam, oraz stertami tekstów kultury i książek mieszkaniu, piszącego do szuflady piękne i dziwne teksty... A po śmierci ktoś się będzie tym zachwycał i zrobią o Tobie film jak o Nikiforze... LOOOOOOOOOOOOOOOL
    Więc apeluję! Zostań pisarzem ale też dbaj o Siebie! To da się połączyć, nie łatwo, ale uwierz w to! Za prawdę mówię Ci, idź swoją ścieżką, uwierz wewnętrznemu zapomnianemu głosowi, zdejmij blokady błędnych przekonań, nie cofaj się!

    OdpowiedzUsuń